Międzynarodowy Konkurs Wiolonczelowy im. Witolda Lutosławskiego to jeden z pięciu najważniejszych konkursów muzycznych w Polsce – obok Chopinowskiego, Moniuszkowskiego oraz tych imienia Wieniawskiego i Fitelberga. Istnieje już od 1997 r., lecz chyba wciąż jest najmniej eksponowanym z wymienionych – w porównaniu choćby z rok młodszym Konkursem im. Stanisława Moniuszki. Wynika to prawdopodobnie ze względów marketingowo-organizacyjnych – ten drugi odbywa się w Teatrze Wielkim–Operze Narodowej, podczas gdy Konkurs Lutosławskiego dopiero od tego roku zagościł w warszawskiej Filharmonii Narodowej i odbywa się pod egidą Narodowego Instytutu Fryderyka Chopina. Ci dwaj silni partnerzy dają nadzieję na wzrost popularności i rangi tego wydarzenia.
A jest ono faktycznie międzynarodowe nie tylko z nazwy, ale również jeśli idzie o pochodzenie uczestników oraz jurorów. Pod tym względem w liczbach wypada nawet nieco lepiej niż Konkurs Chopinowski – zarówno pod względem międzynarodowości jury, jak i uczestników, wśród których polscy muzycy bynajmniej nie dominują, co szczególnie zauważalne jest na późniejszych etapach konkursu (podczas gdy na innych tego typu wydarzeniach trudno się czasem oprzeć wrażeniu, że Polacy wciskani są do półfinału i finału na siłę – jak choćby na ostatnim Konkursie Chopinowskim czy Moniuszkowskim).– Silna reprezentacja uczestników z krajów Dalekiego Wschodu jest zjawiskiem powszechnym, zastanawia nas jednak rzucający się w oczy całkowity brak muzyków zza naszej wschodniej granicy, którzy przecież regularnie pojawiają się w sporych liczbach na innych konkursach.
Repertuar XI Konkursu im. Lutosławskiego był ciekawy – nie jest to oczywiście konkurs monograficzny, choć w każdym etapie trzeba było wykonać jedno dzieło Witolda Lutosławskiego jako utwór obowiązkowy. W pierwszym etapie była to „Wariacja Sacherowska”, w drugim – „Grave”, a w trzecim „Koncert na wiolonczelę i orkiestrę”. Oprócz tego w drugim etapie należało wybrać jedną spośród kompozycji Jerzego Bauera, Fryderyka Chopina, Andrzeja Krzanowskiego, Krzysztofa Pendereckiego, Marty Ptaszyńskiej, Witolda Szalonka i Pawła Szymańskiego, a także obowiązkowo wykonać utwór napisany na specjalne zamówienie przez Dariusza Przybylskiego. Produkcja tego ostatniego przybiera zastraszające rozmiary; niedługo strach będzie otworzyć lodówkę, żeby nie wyskoczył z niej ten obrotny akademik. Kto wie, może ten utwór też już tłoczy się na płycie, do której okładkę mógłby zaprojektować na przykład Rafał Olbiński, autor plakatu XI Konkursu – z Przybylskim łączy go twórcza proliferacja, zalewająca rynek wydarzeń muzycznych w całej Polsce.
Trzeba jednak przyznać, że jest element bardziej problematyczny niż plakat Olbińskiego (przedstawiający wiolonczelo-pawia: nie wiadomo, czy według autora miał on symbolizować względną nielotność, dumę, zły omen teatralny czy też budzić skojarzenia gastroenterologiczne). Chodzi o logo konkursu, przedstawiające świerszcza grającego na wiolonczeli, które pasowałoby może na znak podstawowej szkoły muzycznej, albo uchodziłoby zespołowi smyczkowemu „Muzykalne świerszczyki” przy gminnym domu kultury. I to w latach 90.
W konkursie jednak najważniejsze nie są kwestie wizualne, tylko muzyczne, a pod tym względem nie było najgorzej. Po odsiewowym pierwszym etapie można było posłuchać wykonań w większości na wysokim poziomie, przy czym takie, w których wszystkie utwory byłyby „zrobione” w stu procentach, należały do zdecydowanej mniejszości. Był to etap tym ciekawszy, że urozmaicony pod względem repertuarowym – a możliwość usłyszenia kameralistyki Benjamina Brittena (świetne wykonanie Yibai Chena!), Alfreda Schittkego czy Henriego Dutilleux to gratka.
Wśród uczestników drugiego etapu, którzy nie przeszli do trzeciego, a zaprezentowali klasę wiolinistyczną, był chociażby Friedrich Thiele; lecz byli też tacy, jak Alejandro Viana, których obecność w drugim etapie niezbyt łatwo zrozumieć, ze względu na ogromną niestaranność gry, czy też Rolando Fernández Lara, grający wyjątkowo zimno i mało ekspresyjnie. Różnie bywało tez pianistami, którzy akompaniowali wiolonczelistom – wyjątkowo nie pomagał Radosław Kurek, który zdawał się mieć tylko jedną rękę (prawą) i wyjątkowo ciężką prawą nogę („mazanie” pedałem) – trudno orzec, w jakim stopniu właśnie jego udział negatywnie wpłynął na naszą ocenę występu Very Dickbauer. Na docenienie zasługuje natomiast sposób, w jaki akompaniowała na fortepianie Agnieszka Kozło – jej gra była z jednej strony transparentna, a z drugiej stanowiła zauważalne wsparcie dla solistów.
Nie do końca też potrafimy zrozumieć, jak w trzecim etapie mógł znaleźć się Oliver Herbert, któremu w drugim – zdawałoby się – nie poszło najlepiej. Może jurorzy mieli ochotę posłuchać w finale wiolonczeli Guadaniego z 1769 r., na której gra Herbert. Do ostatniego etapu weszło też dwóch Japończyków: Haruma Sato i Michiaki Ueno oraz Chińczyk Yibai Chen. Według regulaminu w finale trzeba było wykonać koncert Lutosławskiego oraz do wyboru jeden spośród koncertów Josepha Haydna (C-dur lub D-dur), Antonína Krafta (C-dur) i Carla Philippa Emanuela Bacha (A-dur) – cała czwórka finalistów zdecydowała się na ten sam koncert: C-dur Haydna, co z jednej strony nie było może najbardziej efektownym rozwiązaniem z punktu widzenia słuchaczy, ale stanowiło dobrą podstawę do porównań i ocen.
Decyzją jurorów pierwszą nagrodę otrzymał Haruma Sato, drugą Michiaki Ueno, a trzecią Yibai Chen – my natomiast widzielibyśmy tych laureatów w dokładnie odwrotnym porządku. Werdykt jury sprawiał wrażenie wyniku chłodnej, arytmetycznej kalkulacji, jakby jurorzy nie chcieli widzieć w finałowych występach przejawów indywidualności, a bardziej zależało im na uśrednionej ekspresji i kurczowym trzymaniu się wskazań partyturowych. Oczywiście, tam, gdzie trudno znaleźć płaszczyznę porozumienia i gdzie ścierają się różne poglądy, ostateczną płaszczyzną, na której można dojść do możliwie obiektywnych wniosków, jest partytura. Lecz w muzyce – jak zresztą w żadnej chyba sztuce wykonawczej – nie chodzi o to, żeby wszystkie wykonania danego utworu były identyczne; a między kurczowym trzymaniem się zapisu a sprzeniewierzeniem się ideom kompozytora jest miejsce na całą gamę kroków pośrednich.
Haydn w wykonaniu Sato był bardziej romantyczny, zaś u Ueno – bardziej XVIII-wieczny, ale oba wypadły dość nudno. Zwłaszcza wizja Sato nosiła znikome ślady własnej interpretacji i mimo ładnej barwy dźwięku i sporej czystości technicznej jego formy pozbawione były napięcia i kulminacji. U zdobywcy drugiego miejsca kontrasty były już głębsze, a u laureata trzeciej nagrody, Yibai Chena, było ich najwięcej, jego propozycje zaś były w finale najlepsze. Koncert Lutosławskiego najatrakcyjniej zabrzmiał właśnie w jego wykonaniu – już od samej introdukcji solowej Chen zaprezentował pełną rozpiętość ekspresji ze świetnym efektem, lecz miejscami kosztem wierności wobec partytury pod względem dynamiki i temp, co mogło zaowocować obniżoną punktacją jego występu. Na uznanie zasługiwała również wzorowa komunikacja między Chenem a dyrygentem, pozwalająca na bardziej elastyczne kształtowanie fraz. Szkoda, że jurorzy nie docenili bardziej tego muzyka.
Szkoda też, że mimo akcji promocyjnej prowadzonej przez Narodowy Instytut Fryderyka Chopina (który ma duże doświadczenie w takich działaniach) nie do końca dopisała publiczność, zwłaszcza w pierwszym i drugim etapie konkursu, i to pomimo że wstęp na te przesłuchania był wolny, a program – szczególnie drugiego etapu – był zróżnicowany (od klasycyzmu po XXI w.) i wart grzechu. Miejmy nadzieję, że następna edycja konkursu, która odbędzie się za dwa lata, wzbudzi takie zainteresowanie, na jakie zasługuje.
Konkurs:
XI Międzynarodowy Konkurs Wiolonczelowy im. Witolda Lutosławskiego
Filharmonia Narodowa w Warszawie, 30 stycznia – 10 lutego 2018 r.