Błąd nr 1

Przecieramy oczy ze zdumienia. Wypowiedziane swobodnym tonem słowa Mateusza Morawieckiego z Monachium o tym, że „byli polscy sprawcy (perpetrators), tak samo jak byli żydowscy sprawcy, rosyjscy, ukraińscy, nie tylko niemieccy”, sprawiały wrażenie wypowiedzi pochodzącej od osoby, która nie rozumie, kim jest, o czym mówi ani w jakim miejscu się znalazła.

Nic dziwnego, że w okamgnieniu obiegły świat.

Napisały o nich krytycznie najważniejsze gazety i portale informacyjne świata. Stanowcza reakcja polityków Izraela była do przewidzenia. Światowy Kongres Żydów potępił monachijską wypowiedź premiera Morawieckiego. Usłyszeliśmy komentarze przyjaciół Polski – zupełnie zdruzgotanych – Szewacha Weissa czy Michaela Schudricha.

Publicyści i zawodowi dyplomaci nie wierzą, że ktoś mógł powiedzieć coś tak nieprzemyślanego – ani co do treści, ani co do sytuacji, w której się wypowiada. Jedno jest pewne: za granicą przeciętni obywatele, jeśli odnotują cały ten zamęt medialny, przetłumaczą na zrozumiały dla siebie, krótki przekaz.

Będzie on prawdopodobnie brzmiał: „Polacy to antysemici”.

Jakkolwiek obóz naszej prawicy rytualnie broni premiera, trudno się oprzeć wrażeniu, iż są to głosy coraz mniej przekonane o własnej racji. Część publicystów prawicy wydaje się zdezorientowana. Bronią własnego obozu politycznego niczym „opozycja totalna” wobec świata, jednocześnie zaś słychać głośne: „ale o co im chodzi?”. Kuriozum była próba obrony słów Morawieckiego przez portal wpolityce.pl poprzez odwołanie się do książki Hannah Arendt „Eichmann w Jerozolimie”. To świadczy o zupełnym niezrozumieniu sposobu myślenia oraz wrażliwości ludzi żyjących poza Polską. Wymienianie jednym tchem „sprawców niemieckich” i „sprawców żydowskich” likwiduje bowiem kontekst historyczny. Przecież walka z wyrażeniem „polskie obozy zagłady” miała być właśnie ufundowana na ściganiu takich „uproszczeń”!

Bodaj tylko Piotr Skwieciński zauważył – jeszcze przed monachijskim kryzysem – że problem nowelizacji ustawy o IPN-ie nie wynika z przypadku. Powody były głębsze, a mianowicie politycy IV RP żyją w obrębie własnych pojęć, w świecie własnej wiedzy i przekonań, co więcej, „innego świata wielu z nich już, po prostu, nie zna”.

Od czasu publikacji tekstu Skwiecińskiego wizerunek Polski w świecie tylko się pogorszył. Być może publicysta ma rację, gdy pisze, że wielu polityków prawicy naprawdę nie rozumie, dlaczego Izrael ma o cokolwiek pretensje. Nie wiem, na jakim świecie oni żyją. Ale startowali po władzę, zdobyli ją w wyborach i teraz ponoszą całkowitą odpowiedzialność. Gołym okiem widać, do czego prowadzi przekonanie, że własne poglądy, oczywiście – jakże by inaczej – uznawane przez siebie za jedynie słuszne, to rozwiązanie wszystkich problemów. W tej sprawie o ból głowy przyprawia wielokrotny brak profesjonalizmu. Mateusz Morawiecki nie pełni wobec świata roli pedagoga, lecz rolę polityka. Słuchając wywodu z Monachium, można dojść do wniosku, że prawdopodobnie powinien wypowiadać się po polsku, a nie po angielsku. A najlepiej nie zabierać głosu w sprawie, do wypowiadania w której najwyraźniej nie został dostatecznie przygotowany. Polityka to także dobór właściwych słów.

Nie jest jednak tylko tak, że politycy i publicyści polskiej prawicy zamknęli się we własnej „bańce medialno-politycznej”. Część z nich naprawdę wierzy, że Prawda jest tylko po ich stronie i że tylko kwestią czasu jest to, że cały świat przyzna im rację. Przekonanie to, jak się wydaje, rozciągają na każdą problematykę: od praworządności, przez historię, po relacje z innymi krajami.

Zderzenia czołowe poza granicami nie są zatem przypadkiem, bo w tym sposobie myślenia nie ma miejsca na pluralizm. To pochodna odrzucenia przez polską prawicę wizji świata pluralistycznego, zawierającego wiele wrażliwości ludzkich, które w polityce wypada nam respektować. To jakiś zdegenerowany „TKM” – teraz z kraju przeniesiony na relacje międzynarodowe.

Słuchając wypowiedzi polityków rządzącej prawicy, trudno się oprzeć wrażeniu, że nie obchodzi ich nic poza sobą i własnym punktem widzenia. Proszę sobie teraz przetłumaczyć, jak taka postawa może być odbierana i nazywana poza granicami naszego kraju. Jeśli prawica nie przemyśli serii ostatnich potknięć, można być pewnym, że dalszy ciąg nastąpi.

Błąd nr 2

I jeszcze jedno: czy w sprawie nowelizacji ustawy o IPN-ie powiedziano już wszystko?

Okazuje się, że nie. Co zdumiewa – po tylu dniach komentarzy – zasadnicze źródło błędu po stronie polskich legislatorów w ogóle nie zostało zlokalizowane.

Według często przedstawianego przez osoby związane z rządem Prawa i Sprawiedliwości uzasadnienia dla nowelizacji ustawy o IPN-ie, na świecie obowiązują ustawy, które karzą za negowanie Holokaustu. Skoro nie ma zgody na tzw. kłamstwo oświęcimskie, nie może być zgody na wyrażenia w stylu „polskie obozy śmierci”. Ostatnio taki tok rozumowania przedstawił choćby premier Morawiecki w wywiadzie dla „Die Welt”.

Jest to jednak zasadnicze nieporozumienie. Otóż penalizacja kłamstwa oświęcimskiego pojawiła się wraz z wysypem pseudopublicystów i pseudohistoryków, którzy świadomie kłamali. Pomimo zwracania im publicznie uwagi, odrzucając świadectwa respektowane przez zawodowych historyków, negowali istnienie obozów zagłady, komór gazowych, podważali relacje ocalonych itd.

Krótko mówiąc, negacjonizm to świadome kłamstwo.

Tymczasem używanie sformułowania „polskie obozy śmierci” w ponad 90 proc. przypadków (a może i w stu), jest wynikiem ignorancji. To najczęściej nieszczęsny skrót myślowy, odsyłający do położenia geograficznego obozów. Przykłady tego rodzaju niewiedzy mogą oczywiście być dla nas bardzo bolesne. Historycy i politycy powinni wspólnie zastanawiać się nad skutecznymi (!) sposobami zmniejszenia jej zakresu (także w Polsce, sądząc po wysypie rodzimych zwolenników Adolfa Hitlera).

Niemniej nie podobna takiej niewiedzy zrównywać z kłamstwem.

Co więcej, kary za świadome uprawianie negacjonizmu wprowadzano do ustawodawstwa z obawy przed realnymi konsekwencjami. Rozsiewanie negatywnych stereotypów na temat danej grupy ludności może prowadzić do chęci wyrządzenia jej krzywdy fizycznie. To wiedza o granicach wolności słowa zdobyta w trakcie najbardziej ponurych okresów XX w. Podważanie prawdy o Holokauście postrzegane było (i jest nadal) jako otwieranie furtki dla powrotu niebezpiecznych stereotypów w przyszłości. Czy ma to jakikolwiek związek z sytuacją Polaków w 2018 r.? Na szczęście, nie.

Wyrażenie „polskie obozy śmierci” może nas ranić, wywoływać oburzenie, chęć reakcji. Tak długo jednak, jak stanowi wyraz ignorancji, nie może być zrównywane z negacjonizmem.

Jeśli jednak ktoś świadomie mówiłby o „polskich obozach śmierci” – i pomimo przedstawiania twardych dowodów, upierałby się przy swoim – wówczas należałoby taką osobę jako pseudopublicystę czy pseudohistoryka intelektualnie skompromitować. W najbardziej drastycznych przypadkach, które w tej chwili są hipotetyczne, można rozważyć potraktowanie ich zaś jako jednej z wersji kłamstwa oświęcimskiego właśnie.

Tymczasem jednak nasz rząd będzie musiał już nie miesiącami, lecz latami pić piwo, które nowelizacją ustawy o IPN-ie i wypowiedzią premiera nawarzył.

Obrzydliwy to trunek.

 

Fot. Premier RP, Mateusz Morawiecki, Public Domain.