O co się bić?

Jak obronić liberalną demokrację przed PiS-em? Aby móc w ogóle zadać takie pytanie, trzeba milcząco przyjąć kilka założeń.

Przede wszystkim, trzeba założyć, że celem działania politycznego jest utworzenie stabilnej liberalnej demokracji. Po drugie, trzeba w konsekwencji założyć, że celem nie jest zakończenie sporu politycznego. Liberalno-demokratyczny system polityczny jest z definicji pluralistyczny, co oznacza, że może działać tylko wtedy, gdy istnieją konkurencyjne środowiska polityczne. PiS i jego zwolennicy nie znikną zresztą z dnia na dzień. Po trzecie, trzeba założyć, że istniejąca aktualnie forma sporu politycznego jest niezadowalająca i nie przynosi wartościowych rezultatów.

Zadanie polega więc w pierwszej kolejności na tym, by przekształcić formę istniejącego konfliktu, tak aby lepiej realizował model liberalno-demokratycznej rywalizacji politycznej.

lilla

Skoro tak, to zasadnicze pytanie, jakie powinniśmy sobie zadać, brzmi: czy możliwe jest, że strony sporu pozostaną niezmienione, a model konfliktu politycznego zmieni się w pożądany sposób? Odpowiedź brzmi: nie. Treści wyrażane przez obie strony sporu i ich wzajemne nastawienie do siebie dają gwarancję, że konflikt nie przybierze w takim przypadku bardziej konstruktywnej postaci.

Pytanie drugie: czy w takim razie sensowne jest oczekiwać od PiS-u, że ten zmieni się na tyle, aby konflikt polityczny mógł przybrać bardziej konstruktywną formę? Niektórzy oczekiwali tego rodzaju zmiany po premierze Mateuszu Morawieckim. Nadzieje te były jednak płonne, ponieważ wraz ze zmianą na stanowisku premiera nie zaszły żadne zmiany w kwestii twardych wyznaczników sensu PiS-owskiej polityki, takich jak stosunek partii do Trybunału Konstytucyjnego. Odpowiedź na to pytanie również brzmi zatem: nie warto liczyć w tej sprawie na PiS.

Czy możliwe jest, że strony sporu pozostaną niezmienione, a model konfliktu politycznego zmieni się w pożądany sposób? Odpowiedź brzmi: nie. | Tomasz Sawczuk

Opozycja 2.0

Wniosek jest taki, że jeśli istniejący konflikt polityczny ma przybrać bardziej konstruktywną formę, to zmiana – paradoksalnie – musi zajść po stronie opozycji.

Zanim wyjaśnię, o co mi chodzi, chciałbym szybko odeprzeć popularny zarzut wobec tego stanowiska. Niektórzy uważają mianowicie, że twierdzenie, iż piłka jest dzisiaj po stronie opozycji, jest błędne, ponieważ w pierwszej kolejności trzeba „obudzić Polaków” i jak najdobitniej uświadomić im nieliberalne oraz antydemokratyczne konsekwencje działań PiS-owskiej władzy.

Argument ten jest wadliwy z wielu powodów, ale w tym miejscu wspomnę tylko o dwóch. Po pierwsze, obecna struktura sporu premiuje PiS. PiS przedstawia się jako dokonująca rewolucji politycznej partia ludu, ustawiając opozycję w roli broniących przeszłości elit. Można co do zasady założyć, że dopóki podział ten pasożytuje na bieżących dyskusjach, wszystkie spory polityczne, które zostaną zinterpretowane w schemacie PiS-anty-PiS zostaną przez opozycję przegrane. Kontrowanie polityki PiS-u to więc działanie konieczne, ale niewystarczające. Trzeba rozbić podział PiS-anty-PiS jako definiujący scenę polityczną.

Po drugie, argument ten zakłada, że kiedy Polacy zostaną już obudzeni, to automatycznie oddadzą głos na którąś z partii opozycyjnych, a najlepiej na listę zjednoczonej opozycji. Jest to jednak założenie błędne, ponieważ realna kalkulacja jest bardziej skomplikowana. „Obudzeni” Polacy mogą uważać opozycję za jeszcze gorszą niż autorytarna władza, mogą także – zniesmaczeni polityką – zająć się sprawami prywatnymi i zostać w domu. Opozycja w postaci niezmienionej nie jest dostatecznie atrakcyjna dla wyborców i nie jest w stanie przekształcić istniejącej formy sporu do takiej, która bardziej odpowiadałaby liberalno-demokratycznej sferze publicznej.

Kontrowanie polityki PiS-u to działanie konieczne, ale niewystarczające. Trzeba rozbić podział PiS-anty-PiS jako definiujący scenę polityczną. | Tomasz Sawczuk

Teoria praktyczna

Po stronie opozycyjnej potrzebny jest nowy liberalizm. Z tej perspektywy problem polega na tym, że na starym liberalizmie nie da się już wiele ugrać, ale jak dotąd nikt nie miał ochoty zająć się wypracowaniem jego nowszej wersji.

W niedawnym artykule zastanawiałem się pokrótce nad formą, jaką mógłby przybrać projekt opozycyjny bardziej profesjonalną i systematyczną w działaniu, wrażliwą na kontekst społeczny wygłaszanych sądów, konwersacyjną.

Jak przepisać te postulaty na terminy bardziej polityczne? Sądzę, że polski liberalizm powinien rozwijać się w odpowiedzi na jego trzy największe wady: antypolityczność, ekonomizm oraz konserwatyzm.

Liberalizm rozwijał się w dotychczasowej historii Polski w opozycji do polityki demokratycznej. Dominowała opinia, że ekonomia i polityka powinny być oddzielone chińskim murem, tak jakby racjonalność wyborów ekonomicznych miała łagodzić nieracjonalność polityki. Gospodarka miała być sferą wartościowego działania, podczas gdy polityka jawiła się jako przykra konieczność. Z kolei konserwatywne instynkty liberałów skutkowały sytuacją, w której nawet tak umiarkowane ideowo inicjatywy jak Kongres Kobiet musiały odnosić się do partii centrowych raczej jak petent niż wspólnik.

Aby liberalizm mógł stać się integralną częścią naszej polityki demokratycznej, sam musi polubić się z demokracją. Nie może ograniczać się do postulatu przestrzegania prawa, lecz musi stać się polityczny. Podstawowe pytanie, które musi stawiać sobie pragmatyczny liberał brzmi: jak możliwe jest funkcjonowanie w Polsce demokratycznej formy życia, gdy do wyboru określonych rozwiązań nie zmuszają nas już okoliczności zewnętrzne takie jak proces wstępowania do UE?

Liberałowie powinni ponadto ostatecznie porzucić wolnorynkowy dogmatyzm i traktować kwestie ekonomii całkowicie pragmatycznie. Powinni także uniezależnić swoje myślenie od konserwatywnych korzeni. Kiedy problemy społeczne ujmuje się w politycznym, lokalnym kontekście, język wolności w sferze prywatnej oraz solidarności w sferze publicznej zazwyczaj wystarcza do tego, aby sformułować zarówno wartościowe pytania, jak i możliwe odpowiedzi. Rozmowa o sprawach takich jak edukacja czy prawa kobiet będzie wówczas dotyczyć otwarcie wyrażanych potrzeb stron, zamiast uciekać w język abstrakcyjnych dogmatów. Religia wciąż może odgrywać w takim układzie pewną rolę, ale jako jedna z wielu demokratycznych potrzeb.

Fot. Joffi. Źródło: Pixabay.com [CC 0]
Fot. Joffi. Źródło: Pixabay.com [CC 0]

Praktyka teoretyczna

Co ciekawe, przez pewien czas wydawało się, że program bardziej dojrzałej myśli liberalnej może stać się owocem drogi, którą przebył firmowany przez Donalda Tuska projekt polityki ciepłej wody w kranie – jak dotąd najważniejsze osiągnięcie polskiego liberalizmu. Projekt ten, pomijając inne jego wady, był jednak oparty na jednym tylko filarze w postaci charyzmatycznego przywódcy, dlatego zawalił się w dniu, w którym Donald Tusk wyjechał do Brukseli. Dziś w Platformie prawie nikt nie ma do tego projektu serca i chyba mało kto go w ogóle rozumie.

Można więc przyjąć, że do tak pomyślanego zadania – pracy nad nowym liberalizmem – da się dziś podejść od dwóch stron: od strony Razem albo od strony Nowoczesnej.

Problem partii Razem wydaje się bardzo prosty: jej duch podzielony jest na pół. Jedna połowa chce tworzyć socjaldemokrację typu zachodniego, a w tym czasie druga połowa nawiedza studentów lewicowych seminariów uniwersyteckich i fantazjuje o totalnej rewolucji społecznej.

Razem przyjmuje w konsekwencji doktrynę o pierwszeństwie czystości wobec sprawiedliwości. Stoi więc twardo na stanowisku, że „inna polityka jest możliwa”, chce tworzyć „lewicę” z dala od nieludzkich liberałów i reprezentować 90 proc. elektoratu, to znaczy polskich pracowników. Ale sprawiedliwość może istnieć jedynie jako ucieleśniona w tworzonych przez ludzi instytucjach. Ludzie nie są jednomyślni ani doskonali, dlatego sprawiedliwość nigdy nie występuje w postaci czystej. Polityka lewicowa ma być „inna”, jest więc w konsekwencji zawsze taka sama, to znaczy nie nadaje się do praktycznego zużytkowania.

Z perspektywy lewicy liberałowie to oczywiście konserwatyści, którzy nie wiedzą o tym, że są konserwatystami. Jak wspomniałem, zarzut tego rodzaju nie był w przeszłości bezpodstawny. Razem jakby nie uświadamia sobie jednak swojej szansy – tego, że to właśnie ta partia, wchodząc do mainstreamu, mogłaby ucywilizować polski liberalizm, zgarniając jednocześnie znaczny elektorat, który w innym razie może jej umknąć.

Nowoczesna także nie uświadomiła sobie jeszcze swojej szansy. Partia ta była jak dotąd nadmiernie zakotwiczona w latach 90., a dopóki liberałowie będą twierdzić, że podatki to kara – jak kolejny raz zasugerował niedawno w jednym z tweetów Ryszard Petru – nie wróżę im jasnej przyszłości. Wspólny manifest samorządowy Platformy i Nowoczesnej  stanowi ostrożny krok w dobrym kierunku, ale jeśli Nowoczesna wciąż ma ambicję, aby tworzyć lepszą Platformę, to przed partią jeszcze wiele pracy. Pokonanie personalnych animozji między nowym a starym liderem to z tej perspektywy problem drugorzędny.

Morawiecki na czele peletonu

Nie kto inny jak premier Mateusz Morawiecki ocenił niedawno, że jeden z ważnych podziałów w myśleniu o społeczeństwie przebiega dziś między… zwolennikami wolnorynkowego utylitaryzmu Johna Stuarta Milla oraz teorii sprawiedliwości społecznej Johna Rawlsa – z których pierwszy był najważniejszym XIX-wiecznym liberałem, a drugi najważniejszym XX-wiecznym liberałem. Morawiecki uprościł publicystycznie sprawy, ale nie ma to teraz znaczenia – opowiedział się z tej dwójki za Rawlsem.

Trudno o większą ironię. Rawls głosowałby dziś pewnie na partię Razem, jego program społeczny był w wielu punktach nawet bardziej radykalny niż to, co głosi Zandberg i spółka. Nie wiem, na kogo głosowałby Mill, ale również u niego znaleźć można pełen asortyment cennych inspiracji dla dojrzałej polityki liberalnej.

Nie wiem tylko, czy Razem chciałaby wziąć Rawlsa na sztandary, to w końcu „zgniły liberał”. Nie wiem, czy Grzegorza Schetynę inspiruje Mill. Mniejsza o nazwiska, nikogo w Polsce ci autorzy nie interesują. Nasz konflikt polityczny nie przypomina sporu kantowskich socjaldemokratów z utylitarystycznymi pragmatystami.

Warto jedynie zwrócić uwagę, że jeśli to premier populistyczno-nacjonalistycznego rządu, a nie lider rzekomo liberalnej partii, próbuje analizować podziały społeczne o doniosłym znaczeniu, powołując się na koncepcje dwóch najważniejszych liberałów w historii, to coś poszło nie tak i pora się tym zająć.