Ogłoszona niedawno przez władze Krakowa nowa Strategia Rozwoju Krakowa nosi tytuł „Chcę tu żyć. Kraków 2030”. Zgodnie z tym planem Kraków ma być atrakcyjnym miastem dla mieszkańców i przyciągać nowych. Czy tak jest w istocie? Nie brak głosów zaniepokojonych kierunkiem, w jakim zmierza rozwój stolicy Małopolski. Albo celem już osiągniętym oraz tym, czym Kraków już się stał.
Kraków, a dokładnie jego centrum, niegdyś miasto artystów i studentów, dzisiaj jest zadeptaną przez turystów makietą. Bez artystów – bo większość albo umarła, albo wyjechała do Warszawy. Bez studentów – bo większość wydziałów UJ-u przeniosło się z centrum na kampus na obrzeżach. I już nawet bez mieszkańców – bo brutalna i niewidzialna ręka rynku wykurzyła ich z centrum. W dzielnicy I, niegdysiejszym sercu całego Krakowa, jeszcze w 2004 r. mieszkało prawie 49 tys. ludzi, w 2016 r. – ledwie 33 tys. W ciągu 10 lat liczba mieszkańców zmalała aż o jedną trzecią. W historycznym Starym Mieście, czyli w obrębie Plant, mieszka dziś tysiąc osób (na początku lat 90. XX w. mieszkało ich tam 20 tys.).
Czy zatem tytuł nowej strategii rozwoju miasta to radykalna zmiana podejścia władz, czy tylko mało śmieszny żart? Przebieg styczniowej debaty pt. „Mieszkańcy i turyści – dla kogo centrum Krakowa” każe podejrzewać, że chodzi raczej o to drugie.
Dla kogo centrum
Zmiany zachodzące w Krakowie, zwłaszcza zmiana funkcjonalna samego centrum, są widoczne gołym okiem. Przez Kaję Puto zostały obrazowo określone jako „tajlandyzacja Krakowa”, a przez badaczy jako „turystyfikacja”. Określenia raczej mało pochlebne. Można by oczekiwać, że władze miasta, w końcu wybierane przez mieszkańców i działające rzekomo w ich interesie, dostrzegają problem albo że przynajmniej, zaalarmowane przez mieszkańców, zaczną go dostrzegać. Bynajmniej. Dynamika interakcji między poszczególnymi grupami interesu przedstawia się następująco.
Są władze miasta, które niezmiennie bardzo cieszą się z rozwoju turystyki, bo przynosi to więcej dochodów do miejskiego budżetu i – świadomie lub nie – lekceważą wszelkie negatywne konsekwencje, jakie turystyfikacja ma dla mieszkańców centrum i dla całego miasta. Żyją wciąż w paradygmacie „im więcej turystów, tym lepiej”.
Są niedobitki mieszkańców centrum, którym żyć jest coraz trudniej. Czują się przytłoczeni przez masowy ruch turystyczny, który sprowadza się głównie do turystyki imprezowej. Widzą, jak zanika infrastruktura przeznaczona dla mieszkańców, wypierana przez kolejne dwudziestoczterogodzinne sklepy z alkoholem, restauracje, hotele, drogie kawiarnie i sklepy z bibelotami dla turystów. Przede wszystkim niepokoją się jednak zanikiem tkanki społecznej i więzi międzyludzkich w kamienicach, w których kiedyś mieszkało dwadzieścia rodzin, a teraz ostały się dwie lub trzy, zaś reszta lokali została wykupiona i zaadoptowana na krótkoterminowy wynajem dla turystów.
Są mieszkańcy Krakowa, którzy nie mieszkają w dzielnicy I (czyli większość krakowian), a którzy skarżą się, że do centrum po prostu nie mają dostępu, nie mogą załatwić tam żadnych spraw lub spędzić tam czasu.
I jest wreszcie branża turystyczna, przedsiębiorcy, inwestorzy, kapitaliści, którzy cieszą się z rozwoju ruchu turystycznego, bo czerpią z niego zyski. Im więcej turystów, tym więcej mają pieniędzy. I raczej do rzeczników branży turystycznej niż mieszkańców należy zaliczyć młodego radnego miejskiego dzielnicy Stare Miasto Aleksandra Miszalskiego, który jest jednocześnie rzutkim przedsiębiorcą z branży, dumnym, że zatrudnia aż 150 osób i kręci mu się biznes.
Jedynym uczestnikiem debaty, który afirmował głosy mieszkańców i nie negował prostego faktu, że z powodu nadmiernego ruchu turystycznego centrum Krakowa stało się miejscem nie do życia dla zwykłych ludzi, był socjolog miasta z Uniwersytetu Jagiellońskiego Paweł Kubicki.
Najbardziej szczery był zaś Julien Hallier, członek Zarządu Krakowskiej Izby Turystyki, ambasador kampanii „Tu chcę żyć. Kraków 2030”, który z rozbrajającą szczerością wyznał, że centrum Krakowa to jedyna ładna część Krakowa, inne są brzydkie, więc ruch turystyczny musi być skupiony w centrum. Czytaj: „zostawmy Stare Miasto turystom, a ludzie niech mieszkają na zabetonowanych i zakorkowanych Azorach czy Ruczaju”.
Miasto pieniędzy czy mieszkańców?
Wobec takiego postawienia sprawy ostatnie decyzje władz miasta i podległych im organów nie dziwią ani nie szokują. Włodarze Krakowa działają w interesie kapitału i rozwoju branży turystycznej, która generuje zyski w istocie dla małej grupy osób oraz tworzy niskopłatne i śmieciowe miejsca pracy. Wykluczenie mieszkańców Krakowa z centrum miasta jest tego pośrednim, ale świadomym skutkiem. Konsekwentna, realizowana od lat polityka władz miasta, mająca na celu ograniczenie dostępu mieszkańców do określonych części Krakowa, poprzez ograniczenia ruchu, likwidację tysięcy miejsc parkingowych bez stworzenia żadnej sensownej alternatywy czy plany, by wprowadzić system opłat za wjazd do centrum, ma na celu wyludnienie centrum z mieszkańców i „oczyszczenie terenu” pod działalność niewidzialnej ręki rynku i nieskrępowaną żadnymi ograniczeniami ani też czynnikiem ludzkim niepohamowaną chęć zysku nielicznych.
Oburzać może co najwyżej próba sprzedawania takich zmian mieszkańcom pod płaszczykiem walki ze smogiem albo poprawy jakości ich życia.
Jak można mówić, że likwidacja miejsc parkingowych (w 2017 r. w strefie płatnego parkowania zlikwidowano ich 2,9 tys. i nie zorganizowano prawie żadnych nowych) i ograniczenie ruchu samochodowego ma służyć mieszkańcom, w sytuacji, gdy połowa Polaków mieszkających w aglomeracjach nie ma jak dojechać do miasta? Transport publiczny w Krakowie nie stanowi dogodnej alternatywy – pod względem ekonomicznym i często czasowym – dla podróży samochodem. A rower przy wszystkich dobrych chęciach nie zastąpi w stu procentach samochodu, zwłaszcza w polskich warunkach klimatycznych.
Podobnie mówienie, że przebudowa krakowskich Dolnych Młynów – terenu dawnej fabryki tytoniu, popularnego miejsca knajp i restauracji dla „ludzi”, w kolejny kompleks hotelowy dla turystów – ma służyć mieszkańcom, brzmi jak bezczelna kpina. To, że zlikwiduje się miejsce, gdzie przychodzą normalni ludzie (mieszkańcy), i wybuduje się kolejne hotele, raczej nie sprawi, że miasto stanie się bardziej przyjazne dla mieszkańców.
Serce Krakowa już stało się nieznośne do życia dla samych mieszkańców i stało się niedostępne dla reszty krakowian. Grunt jednak, że turyści, których wciąż przybywa, mogą swobodnie chodzić po Rynku, przesiadywać w tysiącu restauracji i Starbuksie na każdym rogu i nie obijać się o wykurzonych miejscowych, z innych, „brzydszych”, części miasta.
Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: RolandSD, pixabay.com, CC0 Creative Commons.