Tegoroczną Wielkanoc zdominował temat polityczny niespodziewanego weta prezydenta Andrzeja Dudy do tzw. ustawy degradacyjnej, która miała pozbawiać tytułów generalskich członków Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego, czyli symboliczne ukarać generałów, którzy wprowadzili stan wojenny. Członków było dwudziestu dwóch, aktualnie żyje jeszcze siedmiu, a chodziło o pośmiertne „dokopanie” w zasadzie tylko dwóm z nich – Jaruzelskiemu i Kiszczakowi.

I

Uzasadniając swoje weto, prezydent powiedział dwie rzeczy: jedną górnolotną i nadętą i jedną konkretną i życiową. Andrzej Duda zatroskany o stan polskiej praworządności, zwłaszcza w czasach bezpardonowych ataków na naszą suwerenność ze strony UE, uznał, że ustawa niedająca osobom, których dotyczy, żadnych środków odwoławczych ani możliwości bycia wysłuchanymi, jest niezgodna z zasadą rządów prawa. W jaki jednak sposób stworzyć możliwość odwołania się od jakiejkolwiek decyzji władz doczesnych (i świeckich) osobom żyjącym już tylko wiecznie? Tego Andrzej Duda nie wyjaśnił. Czy wprowadzić jakieś procedury wyjaśniająco-odwoławcze w postaci seansów spirytystycznych? Czy może instytucję kuratorów osób zmarłych? Czy klonować ich i do życia przywracać? Możliwości, jak widać, jest wiele.

Wydaje się jednak, że opinia publiczna, politycy i oburzona część pisowskiego elektoratu zupełnie niepotrzebnie skupili się na tym decorum – pustych słowach o praworządności – podczas gdy kluczowym powodem decyzji prezydenta jest raczej drugi element jego wypowiedzi: przywoływana przez niego postać generała Mirosława Hermaszewskiego. Andrzej Duda zawetował ustawę prawdopodobnie wyłącznie dlatego, że dotyczyła polskiego kosmonauty.

II

Generał Mirosław Hermaszewski – pierwszy i jedyny Polak w kosmosie – to postać raczej sympatyczna. Wciąż. Kiedy leciał w kosmos w 1978 roku mały Andrzej, przyszły prezydent, miał 6 lat, być może podziwiał go i marzył o podobnych podbojach. Mirosław Hermaszewski dzięki swojemu wyczynowi – obok Winnetou i Tomka z powieści Alfreda Szklarskiego – był królem wyobraźni chyba każdego chłopca (i niejednej dziewczynki) w Polsce.
Jego członkostwo we WRON było dość niejasne, sam twierdził, że nikt go o zdanie nie pytał, czy chce należeć, a jego obecność miała służyć wyłącznie „ociepleniu wizerunku” tego grona. Nigdy zresztą nie był komunistycznym dygnitarzem.

Gdy spojrzeć jednak z „dorosłej” czy historiozoficznej perspektywy, jego biografia okazuje się doskonałym przykładem złożoności funkcjonowania jednostek w PRL i absurdalności moralnego (a teraz również prawnego) potępiania w czambuł wszystkich osób, które w jakiś sposób w systemie uczestniczyły. Hermaszewski to dziecko ocalałe z mordu wołyńskiego, półsierota wojenna, żył po wojnie w nędzy, a kariera w wojsku była dla niego w zasadzie jedyną drogą awansu społecznego i spełnienia marzeń o karierze pilota. System PRL miał do siebie to, że oplatał swoimi mackami wszystkie sfery życia i zaiste niemal niemożliwym było niezapalenie diabłu nigdy żadnego ogarka. Postaci czarno-białych – krystalicznych albo kanalii – było niewiele. Większość ludzi mieściła się gdzieś na skali szarości. Jak w życiu. Czy mamy teraz potępiać Mirosława Hermaszewskiego za to, że żył w tamtych czasach i za to, że poleciał w kosmos, że był hołubiony przez władze komunistyczne i został dokooptowany do WRON?

Ale nie łudźmy się, że to osobisty sentyment do bohatera chłopięcych lat czy refleksja historiozoficzna na temat niesprawiedliwości dziejowej, którą ta ustawa wyrządziłaby polskiemu kosmonaucie, skłoniła Andrzeja Dudę do weta. Mało prawdopodobne. Andrzej Duda nieraz dowiódł, że potrafi takie emocje oddzielać od polityki. Jeśli Andrzej Duda zawetował „ustawę degradacyjną” z powodu Mirosława Hermaszewskiego, to nie dlatego, że ten jest pierwszym i jedynym polskim kosmonautą, ale prędzej dlatego, że zdarzyło mu się być również teściem jego dobrego kolegi z Europarlamentu, Ryszarda Czarneckiego.

Gdy PiS uchwalało w 2016 roku tzw. ustawę dezubekizacyjną, która swoim zasięgiem obejmowała dużo szerszy krąg ludzi niż tylko oficerowie UB i SB, dziwnym trafem spod jej obowiązywania byli wyłączeni prokuratorzy oskarżający w czasach stanu wojennego (jak poseł Stanisław Piotrowicz) oraz osoby współpracujące ze służbami PRL (jak mąż prezes „TK”, ambasador w Berlinie, Andrzej Przyłębski). PiS wymierza sprawiedliwość dziejową „komunistom” i „aparatczykom” PRL pod warunkiem, że nie są obecnie członkami PiS-u lub ich bliskimi! Tamtą ustawę prezydent bez mrugnięcia podpisał.

Z tego chociażby powodu trudno zrozumieć, dlaczego teraz Andrzeja Dudę miałyby przekonać argumenty jego doradczyni Zofii Romaszewskiej, która na antenie Polsat News mówiła, że ustawa jest „niepotrzebna”, ponieważ „nie można en bloc jakiejkolwiek grupy ludzi osądzić i jednakowo ich potraktować”. A czyż wspomniana ustawa dezubekizacyjna nie robiła dokładnie tego samego i to w odniesieniu do jeszcze większej grupy ludzi? Czyżby prezydent nie wiedział tego kilka miesięcy temu, a dziś już wie?

III

Śmieszy doprawdy doszukiwanie się jakiegoś głębszego znaczenia w wecie Andrzeja Dudy. Również powoływanie się na rzekomo wielkie kontrowersje i protesty, które ustawa budziła, jest przesadą. Nie budziła. Nie takie ustawy prezydent już podpisywał. Jest to kolejny – i wcale nie bardziej bulwersujący od poprzednich – symboliczny gest PiS-u, który miał na celu upokorzyć dawny aparat władzy komunistycznej. Ustawa dotyczy bardzo niewielkiej grupy osób, dzisiaj w większości już nieżyjących i nikt specjalnie o nich nie ma ochoty kruszyć kopii.

Możemy też z łatwością domyślić się, jaki byłby następny krok prezydenta, gdyby PiS, czyli Prezes, zdecydował się nie odpuszczać sprawy. Ustawa wróciłaby do Sejmu. Sejm uchwaliłby poprawkę, że spod jej działania byliby wyłączeni członkowie WRON, którzy byli w kosmosie, gdyż zapis, że „krewni i powinowaci obecnych polityków PiS-u” może zabrzmiałby zbyt bezpośrednio. Ustawa przeszłaby przez Senat. Prezydent podpisałby ustawę. A członkowie PiS-u byliby szczęśliwi, że wymierzyli „sprawiedliwość dziejową”.

 

Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Bec Bigg-Wither, Flickr.com.