A tak się zarzekałam. Że za skarby nigdy. Że nie ma mowy. Że wszędzie, ale nie w Polsce. Właśnie skończyłam rozpakowywać ostatnie pudło – dodam tylko, że w nowo wynajętym wrocławskim mieszkaniu. Wróciłam po 13 latach.
Niesamowite, jak wszystko się zmieniło, pozostając jednocześnie takie samo. Miasto, po którym codziennie z radością się poruszam, wypiękniało nie do poznania. Rozglądam się i zachwycam architekturą, odrestaurowanymi kamienicami i dziesiątkami tętniących życiem kawiarni.
Słyszę licznych obcokrajowców, tych zwiedzających i tych, którzy we Wrocławiu pracują. Jeszcze kilka lat temu nikomu nie przyszłoby do głowy, że Włosi, Hiszpanie czy Koreańczycy wybiorą Polskę na życiowy przystanek, jakkolwiek długi by on nie był. Zdarzali się pojedynczy „rozbitkowie”, wiązało się to jednak zazwyczaj ze „statkiem miłości”, za którego sterem stała jakaś twarda Polka. Cel i kierunek był jasny – wesele i stolica.
Dziś obcokrajowcy przyjeżdżają w grupach i to nie na wieczór kawalerski, ale żeby wspiąć się na kolejny szczebel kariery! Zasilają kadry kolejnych już nowo powstałych filii wielkich korporacji, dodając polskim miastom powiewu „inności”.
Gdy tak sobie chodzę i patrzę, najbardziej ciekawi mnie, jak na te wszystkie zmiany i postęp reagują najstarsi mieszkańcy miasta. Więc się gapię, czasem zbyt długo. Idąc bądź jadąc tramwajem. Czy jest im to obojętne? A może ich ciekawi? Czy mają coś przeciwko, a może wręcz odwrotnie? A może idiotyzmem jest myśleć o tym przez pryzmat wieku?
Kilka miesięcy temu, w trakcie krótkiego rekonesansowego wypadu do Polski, sama zostałam oskarżona o rasizm. Ja?!
Lata życia za granicą dały mi wiele – świetną edukację, przede wszystkim jednak możliwość zawarcia przyjaźni i znajomości z ludźmi z całego świata. W codziennych kontaktach różnorodność pochodzenia szybko powszednieje, a miejsce „inności” zajmuje poczucie, że koniec końców wszyscy jesteśmy do siebie podobni. Mamy wady i zalety; podobne marzenia i aspiracje; problemy z rodzinami i partnerami. Różnimy się ewentualnie w kwestii osobistych gustów, ale – jak mi mama od małego powtarzała: o gustach się nie dyskutuje.
Te lata życia za granicą dały mi komfort niezauważania inności, chyba że ktoś nalega, by ją podkreślić. Tak więc, kupując na przykład koszulkę na wieczorny wypad do miasta, nie zastanawiam się, czy ma ona wydźwięk polityczno-społeczny. Nie muszę się o to martwić, ponieważ nikt inny się o to nie martwi.
Wspomniana wizyta w Polsce sprzed kilku miesięcy uświadomiła mi, jak długą drogę musimy jeszcze przejść (nie tylko zresztą my!), by myśleć o sobie w kategoriach jednostek, potem ewentualnie narodowości, z całkowitym pominięciem archaicznej idei rasy.
Otóż pewien młodzieniec wyjątkowo emocjonalnie zareagował na moją koszulkę. Na czarnym, wyszczuplającym T-shircie był tylko jeden mały biały napis: white – w moim mniemaniu i w mniemaniu kilkorga moich znajomych, których dopytałam o to już po zajściu – dla efektu kontrastu.
Bawiąc się świetnie w barze, rozmawiałam przez chwilę z muzykiem z zespołu, który tego wieczoru w owym barze grał. Wypadałoby tu dodać, że muzyk był czarny i ze Stanów Zjednoczonych, a ja biała i ze Szklarskiej Poręby. Gawędziliśmy tak sobie w najlepsze, gdy tu nagle wspomniany wcześniej młodzieniec postanowił przywołać mnie do porządku: „Twoja koszulka jest chyba trochę nie na miejscu”, wykrzyknął mi w twarz.
Przyznam, że w pierwszej chwili zdębiałam. Przetłumaczyłam słowa na angielski, tak żeby muzyk zrozumiał, w jakim kulturowo-rasowym bigosie się znalazłam. Też zdębiał. Po chwili zresztą uciekł, przestraszony chyba nadmiernym heroizmem młodego rycerza. Chciałam wytłumaczyć chłopakowi, że nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu, ale bałam się, jak zareaguje na słowo „faszyzm”. Powiedziałam więc spokojnie, że wybrał kiepski target, bo komu jak komu, ale akurat mi rasizm jest wyjątkowo obcy. Co więcej, przypomniałam mu, że tzw. „pozytywny rasizm” to nadal rasizm, choć oczywiście w skutkach nieporównywalnie mniej szkodliwy. Chodzi o to, by koloru skóry nie zauważać.
Ja go nie zauważam, chyba, że jest to konieczne do zrozumienia jakiegoś szerszego zjawiska. Myślę jednak, że koszulka i wypad do baru do nich nie należą.
Przyznaję jednak, że wspominam tego chłopaka z rozrzewnieniem. Koniec końców wolę, żeby ktoś mi zarzucił rasizm, niż po raz kolejny pięścią przywitał zagranicznego przybysza. Jakby nie patrzeć, młodzieniec z mojej anegdoty to znak czasu – zmian, jakie nastąpiły w postrzeganiu obcokrajowców przez przynajmniej niektórych Polaków. A że zaatakował mnie na parkiecie przy akompaniamencie jakiegoś podstarzałego dub-step’u i w dymie papierosów?
Jak już mówiłam, Polska to kraj paradoksów – tyle się zmieniło, a jednocześnie nic.
Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Pexels.com, pixabay, CC0 License