W pewnym popularnym w czasach PRL żarcie pytano: „Jaka jest różnica między demokracją, a demokracją ludową?”. „Taka jak między krzesłem, a krzesłem elektrycznym”, brzmiała odpowiedź.

Dziś wielkim pytaniem – z pewnością z punktu widzenia Węgier i Polski – stało się to o różnicę pomiędzy demokracją liberalną a demokracją nieliberalną.

Przypomnijmy, że termin „demokracja nieliberalna” został spopularyzowany w opublikowanym w roku 1997 artykule Fareeda Zakarii „The Rise of Illiberal Democracy”, rozwiniętym później w wydanej ostatnio także po polsku książce „Przyszłość wolności. Nieliberalna demokracja w Stanach Zjednoczonych i na świecie”.

Zakaria zauważył, że wybory czy pluralizm partyjny współcześnie udaje się połączyć z polityką nieliberalną. W państwach dotkniętych tym zjawiskiem instytucje demokratyczne zostają zachowane, lecz coraz mniejszym poszanowaniem cieszą się rządy prawa i gwarancje praw różnego rodzaju mniejszości, czy nawet zwolenników pokonanych w wyborach partii.

Zakaria dokonywał tym samym rozróżnienia między demokracją rozumianą jako prosty mechanizm wyboru naszych przedstawicieli i podejmowania decyzji politycznych większością głosów a liberalizmem politycznym, który do tegoż mechanizmu dodawał zestaw reguł i praw. Wśród nich są prawa nienaruszalne, których nie może podważyć nawet demokratyczna większość, niezależnie od tego, jak jest znacząca.

Po co zatem potrzebny jest demokracji liberalizm? Gdyby pewnego dnia większość obywateli zechciała na przykład pozbawić najbiedniejszych mieszkańców kraju prawa wyborczego lub innych swobód, tylko liberalny komponent systemu postawiłby takim planom tamę. Zadaniem liberalizmu jest bowiem ochrona jednostki przed nadużyciami ze strony władzy, nawet jeśli – jak w przypadku demokracji – tą władzą są inni obywatele.

Tu docieramy do aktualnych problemów. Liberalna demokracja może zabezpieczać przed rozmaitymi ekscesami większości. Ale jednocześnie może powodować rosnącą frustrację obywateli, którzy czują, że dokonywane przez nich wybory nie są przez polityków wprowadzane w życie. Albo gorzej, że wybór, jaki oferują im różne partie polityczne, jest wyborem pozornym.

W rezultacie rośnie atrakcyjność radykalnych polityków, idących do wyborów z hasłami „realnej zmiany” i oddania władzy ludziom. W oparciu o takie hasła prowadzili swoje kampanie Donald Trump, Viktor Orbán, Marine Le Pen, a w Polsce – Jarosław Kaczyński. Trump, na przykład, w swoim przemówieniu inauguracyjnym po wyborze na prezydenta wyraźnie mówił, że nie jest to zwykła zmiana władzy, ale właśnie oddanie głosu ludowi.

Problem w tym, że apetyt rośnie w miarę jedzenia. Tam, gdzie tego rodzaju politycy zdobywają władzę, podejmują próbę jej konsolidacji. Jednocześnie niszczą fundamenty porządku demokratycznego: rządy prawa, wolność mediów, swobodę działania partii opozycyjnych. Na tym właśnie polega specyfika współczesnych przemian antydemokratycznych, twierdzi Steven Levitsky, współautor książki „How Democracies Die”, w rozmowie z Jarosławem Kuiszem.

„Większość ludzi wyobraża sobie mężczyzn z bronią palną, jak obalają legalną władzę. Jednak dziś groźniejszy jest inny scenariusz – demokracji umierającej bez jakiegokolwiek dramatycznego przełomu. Nie w rękach wojskowych z krwią na rękach, ale wybranych w wyborach liderów partyjnych. Oni, gdy stają się prezydentami czy premierami, sukcesywnie dążą do tego, aby zlikwidować procedury, które ich samych wyniosły do władzy”.

Wszystko to jest oczywiście prowadzone pod hasłami przywracania prawdziwej demokracji oraz wypleniania błędów i wypaczeń „liberalizmu”. Rzecz jednak w tym, twierdzi Levitsky, że realna demokracja bez liberalizmu nie może istnieć. Bo szybko przestaje mieć cokolwiek wspólnego z rządami ludu. Nie znaczy to jednak, że sam system nazywany „demokracją nieliberalną”, nie będzie w stanie się utrzymać.

„Myślę, że to jest jedna z form, które demokracja może przybrać w swoim umierającym stadium”, mówi z kolei David Runciman, politolog z Uniwersytetu w Cambridge. Runciman, podobnie jak Levitsky, zwraca też uwagę, że szukanie jednego przełomowego wydarzenia, po którym będziemy mogli ogłosić koniec demokracji, to absurdalne podejście. „Ten hybrydowy stan może trwać przez kolejne kilkadziesiąt lat”, mówi. „Wypatrujemy momentu, w którym wreszcie będziemy mogli zacząć bić na alarm, ale ten moment nie nastąpi. Zamiast tego demokracja będzie stopniowo słabnąć”. I to nawet jeśli od władzy zostaną odsunięci politycy pokroju Donalda Trumpa, bo oni są jedynie symptomem choroby, a nie jej przyczyną. Gdzie zatem leży źródło problemu?

„Największym zagrożeniem dla demokracji – być może śmiertelnym – jest to, że organy pochodzące z demokratycznych wyborów nie mają możliwości realizowania swoich obietnic”, mówi politolog z Uniwersytetu Oksfordzkiego Jan Zielonka. „Wynika to z tego, że demokracja jest głównie narodowa, a transakcje gospodarcze są globalne. To podstawowy problem”.

Innymi słowy, politycy wybierani w wyborach na poziomie państwa nie mają narzędzi do realizacji swoich zapowiedzi, bo w każdej chwili mogą zostać zaszachowani przez o wiele potężniejsze podmioty. Porażka w realizacji obietnic powoduje rozczarowanie wyborców i napędza poparcie dla radykałów, którzy obiecują wprowadzenie realnych i radykalnych zmian, a to dzięki odzyskaniu narodowej „suwerenności”. To jednak błędna droga, mówi Zielonka. „Na tym polega podstawowa różnica między mną, a PiS-em, Trumpem czy lewicowcami pokroju Wolfganga Streecka i Jeremy’ego Corbyna. Oni uważają, że państwo narodowe otworzyło granice, to był błąd, więc teraz trzeba je zamknąć. Wrócimy wówczas do sytuacji, w której będziemy mogli odbudować umowę społeczną. Ja uważam, że to przeminęło z wiatrem. Nie wrócimy do państw narodowych, to jest myślenie złudne i niebezpieczne”.

Co zatem należy robić? „Aby uratować dziś liberalne państwo prawa, musimy nie tylko bronić konstytucji, lecz także odnowić sens naszej demokracji. Oto zadanie dla nowej centrowej polityki”, pisze Tomasz Sawczuk z „Kultury Liberalnej”. Przekonuje on, że w Polsce – jak w wielu innych państwach przeżywających polityczny kryzys – wyczerpała się polityczna opowieść o tym, czym ma być demokratyczne społeczeństwo, a jedyną alternatywę oferują dziś „nieliberalni demokraci”.

Co w tej sytuacji mogą zrobić zwolennicy liberalnego porządku? Dość popularną odpowiedzią jest wezwanie do… ograniczenia demokracji. Skoro lud okazuje się na tyle nierozsądny, że wybiera polityków dramatycznie niekompetentnych i/lub godzących w podstawowe prawa tegoż ludu, jedynym wyjściem jest przekazanie władzy osobom lepiej do tego przygotowanym, chociażby apolitycznym „ekspertom”.

Jednak obrażanie się na lud to kolosalny błąd. I to pogłębiający tylko frustrację tej części elektoratu, która już wcześniej żywiła przekonanie, że jej głos nie jest słyszany. Niestety jest to też rozwiązanie najprostsze, a w związku z tym najchętniej wybierane. „Coraz częściej słyszę o liberałach, którzy mówią o «motłochu». Żywią pogardę do wyborców, bo «lud zgłupiał»”, mówi wspomniany Jan Zielonka. I dodaje: „Jeżeli tak traktujesz obywateli i nie szanujesz wyników wyborów, to nie jesteś ani demokratą, ani liberałem”.

Zapraszamy do lektury!

Redakcja „Kultury Liberalnej”

 

Stopka numeru:
Koncepcja Tematu Tygodnia: Redakcja.
Opracowanie: Jarosław Kuisz, Łukasz Pawłowski, Jakub Bodziony, Filip Rudnik, Tomasz Sawczuk.
Ilustracje: Krzysztof Niemyski.