Łukasz Pawłowski: Jak pani ocenia poziom edukacji seksualnej w Polsce?

Alicja Długołęcka: Cofamy się. Zajmuję się tym tematem od 30 lat i widzę, że ignorancja jest porażająca, co wyraża się we wprowadzanych programach i materiałach metodycznych. Podmioty mające promować wiedzę o seksie zatrudniają tzw. „gadające głowy”, których przekaz w żaden sposób nie jest dostosowany do potrzeb młodzieży, jej wieku, czy aktualnego stanu badań i rzeczywistości medialnej.

Ale co to znaczy, że „się cofamy”?

Cofamy się, bo świat biegnie do przodu, a my stoimy w miejscu. Programy nauczania są archaiczne wobec internetowej rzeczywistości, nie ma tam nawet wzmianki o modelowaniu zachowań seksualnych młodych ludzi przez pornografię. Przypominam, że 90 proc. polskich nastolatek nie akceptuje swojego ciała, to są najgorsze wyniki w Unii Europejskiej. Na poziomie metodycznym i treściowym to inna epoka, niż ta, w której żyje dzisiejsza młodzież. Oni sami i ich potrzeby ulegają ciągłej zmianie, a politycy wciąż spierają się o to samo.

Problemy zaczynają się od poziomu samej nazwy przedmiotu: „wychowanie do życia w rodzinie”. To absurd! W szkole się nie da się nauczyć „życia w rodzinie”, szkoła jest miejscem na edukację seksualną.

Wiele osób nie zgodziłoby się z takim stwierdzeniem – szkoła ma pełnić funkcje „wychowawcze”.

Oczywiście, ale szkoła wychowuje do życia w społeczeństwie, z innymi ludźmi po prostu, a nie „w rodzinie”. Poza tym prawo międzynarodowe gwarantuje dostęp do informacji, również w zakresie zdrowia seksualnego i zdrowia reprodukcyjnego. W Polsce standardy podawane przez Światową Organizację Zdrowia były wyśmiewane i wykpiwane już lata temu.

Na jakiej podstawie wyznaczane są te standardy?

To są dokumenty wypracowane przez specjalistów z całego świata, które określają to, jak powinna wyglądać współczesna edukacja seksualna. Profilaktyka seksualna z definicji musi działać wyprzedzająco, czyli na przykład tematy związane z nadużyciami seksualnymi powinny być poruszane już w przedszkolu, a budowaniem wizerunku i rozumienia własnego ciała powinniśmy się uczyć przed adolescencją.

Trudno mi sobie wyobrazić, żeby w polskim przedszkolu ktokolwiek poruszał tematy molestowania seksualnego.

To oczywiste – ale im więcej wiemy, tym lepiej zdajemy sobie sprawę ze skali naszej niewiedzy. To dotyczy każdej dziedziny i tu nie ma wyjątków. Mam już dość lat i doświadczenia, żeby z pełną odpowiedzialnością powiedzieć: edukacją seksualną na poziomie decyzyjności zajmują się w Polsce ignoranci.

Kogo ma pani na myśli – prowadzących zajęcia czy układających podstawy programowe?

Głównie polityków, którzy decydują o tym, co ma znaleźć się w tych podręcznikach. Ale wśród nauczycieli również zdarzają się kuriozalne przypadki – ktoś idzie na 60 godzin kursu z naturalnych metod planowania rodziny, bo szkoda mu czasu na studia podyplomowe, trwające 360 godzin, i potem „uczy” młodzież. Nowi edukatorzy są kształceni zgodnie z nieracjonalnymi, wstecznymi kanonami dydaktyki. A te zajęcia wymagają gruntownego przygotowania nie tylko merytorycznego, ale także psychologicznego.

Wcześniej przedmiot miał się nazywać „Wiedza o życiu seksualnym człowieka”, powstał nawet program i podręczniki.

Dlaczego nie został wprowadzony?

Program rozbił się w fazie konsultacji z ekspertami i przy kolejnej zmianie rządu, a książki nie przeszły przez ministerialnych recenzentów. To nie powinno dziwić, bo osoby, które je oceniają, nie mają nic wspólnego z edukacją seksualną.

To znaczy?

To często osoby, których dokonań naukowych nie znam, często duchowne, które z edukacją seksualną nie mają nic wspólnego. Szczerze mówiąc, już zobojętniałam na to, bo mam dość i nie mam siły już z tym walczyć. Konsekwentnie, bez względu na powiewy historii, staram się robić swoje. Od 20 lat nie ma żadnych szans na to, żeby rzetelnie napisany podręcznik został dopuszczony do podstawy programowej. Do zaakceptowania podręcznika potrzebne są trzy pozytywne recenzje, a recenzenci zawsze są dobierani tak, że rzetelnie napisana książka nigdy nie zostanie zaakceptowana. Na pomocach dydaktycznych dużo się zarabia, a ulubieni kandydaci Kościoła mają zawsze gotowe projekty.

Wskutek działania całej tej machiny, nauczyciel jest spętany już na samym początku. Bardzo dużo też zależy od dyrektora placówki, który podlega presji rodziców, a ci są bardzo mocno podzieleni w kwestii edukacji seksualnej, chociaż badania ilościowe prof. Izdebskiego pokazują od lat, że polscy rodzice generalnie są „za”.

Edukacja seksualna jest często traktowana w opozycji do katechezy. Z mojej perspektywy, doradczyni osób dorosłych, to jest absurdalne, że przychodząc do seksuologa, ktoś może sądzić, że w ten sposób robi coś wbrew swojej religii. Jedno z drugim nie ma nic wspólnego. Kiedy idzie pan do dentysty, nie ma pan wyrzutów sumienia, prawda? | Alicja Długołęcka

To wciąż jest przedmiot, w którym uczestnictwo dziecka zależy od decyzji rodzica.

Tak, ale nie chodzi o wyrażenie zgody. Od 2011 roku tylko pisemny sprzeciw rodzica zwalnia ucznia z obowiązku uczestnictwa w zajęciach. To jest zasadnicza różnica.

Czyli wszystkie dzieci powinny uczestniczyć, a ewentualnie można z tych zajęć zrezygnować.

Tak, ale zazwyczaj i tak wymaga się zgody, ze względu na presję ze strony części rodziców, księdza katechety. Bardzo często ten przedmiot jest traktowany w opozycji do katechezy. Z mojej perspektywy, doradcy osób dorosłych, to jest absurdalne, że przychodząc do seksuologa, ktoś może sądzić, że w ten sposób robi coś wbrew swojej religii. Jedno z drugim nie ma nic wspólnego. Kiedy idzie pan do dentysty, nie ma pan wyrzutów sumienia, prawda?

Do tego dochodzi fakt, że nauczyciele bardzo często są oceniani przez innych nauczycieli. Nauczyciela obowiązuje program nauczania, który musi realizować. A to jest prawie niemożliwe, żeby połączyć narzucony przez ministerstwo program z rzetelną i uczciwą edukacją. żeby to też było ciekawe dla młodzieży. Dlatego też uczę nauczycieli, jak pewne tematy omijać.

Co trzeba „omijać”?

Wszystkie tematy dotyczące antykoncepcji, świadomego macierzyństwa i ojcostwa, tożsamości seksualnej – informacje podawane w podręcznikach są kompletnie niezgodne z aktualną wiedzą i światowymi standardami.

Zresztą, nawet gdyby podstawa programowa była rzetelna, to nie dałoby się jej zrealizować, jeśli ma się do dyspozycji 14 godzin…

W ciągu roku?!

Dokładnie tak. A młodzież zna temat seksu, pornografii i uzależnień, jeśli nie z własnych, to z cudzych doświadczeń. Dlatego nauczyciel musi być bardzo otwarty, wtedy jest szansa, że młodzież się przed nim otworzy.

Jak pani ocenia efekty edukacji seksualnej?

Uważam badania dotyczące skutków edukacji seksualnej w Polsce za kompletnie pozbawione sensu. To tak, jak robić ankietę o poziomie zadowolenia w jakimś małżeństwie i na tej podstawie wyciągać wnioski, czy małżeństwo daje człowiekowi szczęście. Wszystko zależy od tego, jakie małżeństwo i jak ono funkcjonuje. Jedno da, a drugie nie, wyciąganie średniej ze szczęścia nie oddaje żadnego obrazu. To, że edukacja seksualna jest w jakiejś szkole, nic nam nie mówi o tym, jakie przyniesie skutki. Może dać efekt bardzo dobry, a może w ogóle nie przynieść efektów – wszystko zależy od tego, jak się jej uczy.

Skoro efekty nie są wymierne, to po co o tym uczyć?

To jest zarzut pozbawiony podstaw. Założone cele będziemy osiągać w momencie, gdy zaczniemy prowadzić edukację seksualną opartą na aktualnych standardach wiedzowych, poprawnej metodologii, zwiększymy zasięgi programów, które będą konsultowane ze specjalistami z różnych dziedzin, przede wszystkim medycznych, ale także psychologicznych.

W obecnej chwili nie ma sensu badać jakichkolwiek rezultatów i mówię to z perspektywy osoby zaangażowanej, która poświęciła temu tematowi olbrzymią część swojego zawodowego życia. Sama mam dziecko w wieku nastoletnim i nie wyraziłam zgody, po wspólnym uzgodnieniu oczywiście, aby córka chodziła na zajęcia z „wychowania do życia w rodzinie”.

Dlaczego?

Bo zajęcia były prowadzone przez katechetkę i nie miały nic wspólnego z edukacją seksualną. Zamiast tego pani tłumaczyła dzieciom, w jak tragicznym położeniu jest dziecko, którego rodzice się rozwodzą i opowiadała o Jezusie. Absurd.

Na jakiej podstawie katechetka może prowadzić takie zajęcia?

Przez wiele lat istniały 60-godzinne kursy dotyczące naturalnego planowania rodziny i dyrektorzy zatrudniali absolwentów tych zajęć. Ze względu na liczbę godzin, jaka przypada na edukację seksualną, to zwykle nie była praca na pełen etat i dlatego często te zajęcia przejmują nauczyciele innych przedmiotów – religii, historii, biologii czy WF-u. Niektórzy faktycznie chcą przekazać jakąś wiedzę, inni po prostu chcą sobie dorobić godziny do etatu.

Nie ma żadnych szans na to, żeby rzetelnie napisany podręcznik został dopuszczony do podstawy programowej. Do zaakceptowania podręcznika potrzebne są trzy pozytywne recenzje, a recenzenci zawsze są dobierani tak, że rzetelnie napisana książka nigdy nie zostanie zaakceptowana. | Alicja Długołęcka

Od Ministerstwa Zdrowia przez kilka dni staraliśmy się dowiedzieć, dlaczego partnerami programu edukacyjnego „W stronę dojrzałości” są jedynie fundacje katolickie i organizacje propagujące „naturalne” metody antykoncepcji. Otrzymaliśmy odpowiedź, że partnerów dobrała sobie firma Lechaa Consulting wyznaczona do realizacji programu. Ale na jakiej podstawie i kto w ministerstwie ten stan rzeczy zaakceptował – tego już nie wiadomo.

Dziwi się pan? To są śliskie sprawy. W tym kraju przez prawie 30 lat wszystkie projekty normalnych podręczników do edukacji seksualnej były blokowane na poziomie ministerialnym. Złote lata polskiej edukacji seksualnej to druga połowa lat 80.

Schyłkowa PRL?

Naprawdę. Wtedy szkolnych nauczycieli obowiązywały książki wyśmienitego seksuologa młodzieżowego Wiesława Sokoluka i Marii Trawińskiej, prof. Zbigniewa Lwa-Starowicza i prof. Mikołaja Kozakiewicza.

III RP blokowała późniejsze inicjatywy w tej dziedzinie?

Tak. Ja myślę, że to wynika z tego, że czas wielkiej przemiany ustrojowej był związany z…

… ze wsparciem ze strony Kościoła?

To była wymiana barterowa, coś za coś. Kościół miał bardzo szerokie wpływy i wykorzystywał to nawet w takich sprawach, jak edukacja seksualna. To tylko z pozoru wąski i błahy temat, który w rzeczywistości ma wpływ na kwestię praw kobiet, praw reprodukcyjnych czy utrzymanie systemu patriarchalnego w Polsce. Podstawą wszelkiej wolności jest wiedza, a w interesie różnych grup społecznych jest to, żeby społeczeństwo nie było świadome.

Społeczeństwo się zmienia, a wiedzę o seksie można czerpać z rozmaitych źródeł.

Myślę, że klasa polityczna w Polsce jest tak zacofana technologicznie, a jej sytuacja jest tak różna od świata dzisiejszej młodzieży, że oni po prostu stracili kontakt z rzeczywistością.

To znaczy?

Im się wydaje, że blokowanie edukacji seksualnej czy praw kobiet do nowoczesnej antykoncepcji zmieni trendy społeczne. Tak się nie stanie. Niestety skutkiem takiej polityki jest coraz większa izolacja uczniów od nauczycieli, młodzieży od dorosłych. Szansa na budowanie pomostów pomiędzy tymi dwoma grupami została już niemal zaprzepaszczona przez nadmiar polityki.

Może na koniec coś pozytywnego? W końcu wciąż zajmuje się pani edukacją seksualną, szkoli pani nauczycieli.

Motywuje mnie to, że jak się solidnie wykształci i metodycznie poinstruuje nauczycieli z powołania, przygotuje porządnie scenariusze lekcji i pozostawi swobodę psychologiczną uczniom i nauczycielom, to młodzież naprawdę docenia i lubi te zajęcia – no i chce w nich uczestniczyć.

 

* Ilustracja: Joanna Witek.