Filip Rudnik: W rozmowie z „Kulturą Liberalną” Jan Sowa wysunął tezę mówiącą o tym, że lewica i młodzi konserwatyści mogą osiągnąć porozumienie „na trupie kobiety” – a poświęcając prawa reprodukcyjne kobiet. Z czego to wynika? Polityczne spektrum – chociażby w sprawach gospodarczych – przesunęło się na lewo. Dlaczego tak jest, że „kompromis aborcyjny” pozostaje nienaruszalny?

Magdalena Środa: Według mnie spektrum nie przesunęło się na lewo – a po prostu stanęło w centrum populizmu. Tu nie chodzi o jakikolwiek lewicowy program czy motywacje, tylko o lewicowe gadżety i wyborcze ciasteczka – a najsmaczniejsze dla wyborców są te z lewicowym pudrem.

Natomiast jeśli chodzi o aborcję, to nie ona jest w centrum problemów, lecz Kościół i jego władza. Aborcja jest dziś najsilniejszym narzędziem jego fundamentalistycznego władania, ale równie dobrze mogło nim być cokolwiek innego: potępienie homoseksualistów, potwór gender czy zakaz rozwodów. To Kościół, dzięki swojej hegemonicznej pozycji, jest w tym kraju dysponentem dyskursywnej władzy, a „problem aborcji” jest jedynie jej spektakularną prezentacją.

Ruchy kobiece uczyniły z prawa do aborcji swój sztandar – czy faktycznie tak stawiając sprawę, są skazane na porażkę?

Bo prawo do aborcji jest dla kobiet równie fundamentalne jak dla nowożytnej Europy i jej kapitalistycznego porządku prawo własności. W prawie do aborcji – lub jego braku – jak w soczewce widać pozycje kobiet, ich status, wolność i to, czy traktuje się je jak ludzi, czy jak dzieci lub niewolników. Jeśli nie mogą dysponować swoim ciałem, to nic nie mogą – nawet jeśli da im się różne profity, które zresztą na ogół są szkodliwe (jak wcześniejsze emerytury czy 500+).

Kobieca rewolta nie dotyczy więc prawa do aborcji, ale kwestii człowieczeństwa – dlatego jest tak ważna. Dziwię się, że socjologowie nie rozpoznają wagi tych ruchów. To nowa potężna siła, choć idąca w poprzek kategorii, dzięki którym różni badacze postrzegają świat. Dlatego więc dostrzec jej nie mogą.

To znaczy?

Nawet osoby tak błyskotliwe jak Jan Sowa nie potrafią wyjść z patriarchalnego paradygmatu badawczego, w którym zamyka się politykę. Jego podstawowe kategorie mają charakter przestrzenny (lewo–prawo), teleologiczny (cel), hierarchiczny (homogeniczna grupa, czyli partia) i falliczny (przywódca). Gdzieś w oddali majaczą „kobietki” jako ciała: w domach, przy dzieciach, jako społeczny problem na ulicach bądź czasem jako martwe – Sowa mówi o „trupach kobiet”. Czyli wtedy, gdy już nie będą żadną przeszkodą do zawierania męskich, poważnych – i bardzo ciekawych – politycznych krzyżówek.

Uważam, że ta perspektywa niczego już nie wnosi – ani jeśli chodzi o jej siłę wyjaśniającą, ani o zdolności antycypacyjne. To SLD, PiS, PO i Razem są już trupami. Mówiąc po heglowsku, są ową dojrzałą formą, która nosi w sobie własną śmierć. Dziś trzeba badać ruchy kobiece, ale nie z patriarchalnej perspektywy.

Ale jak skatalizować energię tych ruchów? Czarne protesty były przecież reaktywne, stanowiły odpowiedź na projekty ustawodawcze zaostrzające aborcję. Organizacje kobiece wciąż jednak działają, choć nie są teraz tak widoczne.

Nie trzeba jej katalizować. Ona jest i ulega przemianom. Trochę tak jak z pierwszą „Solidarnością”, tylko w bardziej zwolnionym tempie, w innym kształcie (to ciało acefaliczne). Oczywiście, te ruchy są w jakimś stopniu pozbawione programu pozytywnego, ale wściekłość nie potrzebuje ani programu, ani przywództwa. Tam naprawdę wrze i to widać nie w Warszawie, która jest areną spektakularnych marszy, ale na prowincji.

Czyli błąd analizy ruchów kobiecych tyczy się nie tylko Jana Sowy, ale większości badaczy i komentatorów życia publicznego?

Tak. Jana Sowę bardzo cenię, uważam go za jedną z najbardziej inspirujących osób na dzisiejszej scenie intelektualnej, ale on też nie potrafi się wyzwolić z tej siatki patriarchalnych pojęć. Nie otwiera perspektywy, która pozwalałaby na przyjrzenie się tym ruchom i dostrzeżenie tego, co tak naprawdę znaczą.

Gdzie leży ten błąd postrzegania ruchów kobiecych?

Trzeba obserwować te ruchy od środka, a nie z zewnątrz. Żeby je zrozumieć, należy wymyślić inne narzędzia analizy niż te, którymi się bada zmiany czy zastoje na scenie politycznej. Badacze szukają przywódcy, programu, centrum, jakiejś spójności i – w przypadku ruchów społecznych – skłonności do przekształcenia się w partię polityczną. Pamiętam, jak w setkach wywiadów pytano mnie o to, jakie rezultaty dał Kongres Kobiet, jakie ustawy powstały dzięki jego postulatom. Prawie żadne, ale nie o to chodziło. W polityce nie wszystko daje się interpretować poprzez programy, cele, efekty, partie i wielkość narcystyczną przywódcy.

Pewne efekty jednak widać, kobiet jest coraz więcej w polityce, zdobywają stanowiska kierownicze – a to tylko wierzchołek góry lodowej. Dlaczego więc perspektywa dostępności aborcji się nie zmienia? To tylko wpływ Kościoła?

Tak, to Kościół. To jego największy wynalazek dyskursywny, z ogromnym potencjałem do anihilacji języka debaty – w Polsce przecież dziś łatwiej jest zrobić aborcję, niż o niej mówić. To jego największy wynalazek polityczny, którego funkcją jest panowanie. Nie tylko nad kobietami i językiem, ale również – bardziej prymitywnie – nad sceną polityczną w jej jedynej na razie patriarchalnej formie.

Jest też inna sprawa, sprawa stosunku wobec prawa. Kiedy Francuzki walczyły o prawo do aborcji, miały poczucie, że walczą z zakazem, który powodował śmierć. Francja jest krajem, w którym prawo jest przestrzegane – duma z ładu i praworządności jest tam bardzo wielka. Zakaz aborcji naprawdę funkcjonował; podziemie aborcyjne było naprawdę groźne dla życia i zdrowia kobiet. Tymczasem w Polsce istnieje duży dystans do zapisów prawnych, zasady praworządności nie są tutaj zakorzenione – sfera publiczna wraz z prawem zawsze należała do obcych, więc ją kontestowano. Aborcję w Polsce łatwo zrobić, bo omijanie zakazów jest tu normą. I kobieta jak nie chce mieć dziecka, to nie będzie go miała. Kościołowi i politykom wydaje się z kolei, że jak będą dzieci chcieli, to będą je mieli – w postaci wiernych czy mięsa armatniego. Bez władzy nad kobietami nie da się panować. A ta władza jest właśnie tracona.

 

Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: OpenRoadPR, Pixabay.com