Krzysztof Sztafa: Zacznę z grubej rury: kto uczynił najwięcej złego w opowieści o polskiej zdradzie? Kim jest w tej kilkusetletniej historii zdrajca największy, najokrutniejszy? I jaka jest jego tożsamość?

Agnieszka Haska: To jest właśnie najciekawszy i największy problem z polską zdradą – nie ma jednej, ugruntowanej powszechnie odpowiedzi na to pytanie. Swego czasu różne internetowe portale historyczne robiły nawet sondy wśród użytkowników – do wyboru byli m.in. przywódcy Targowicy, Stanisław August Poniatowski, ale i Wanda Wasilewska czy Bolesław Bierut. Nikt nie wygrywał jednoznacznie jako „największy zdrajca” – a do tego zawsze kończyło się zajadłymi dyskusjami w komentarzach, kto właściwie nim jest. O ile dobrze pamiętam, jedna z tych dyskusji dotyczyła właśnie Bieruta – argumentowano, że przecież to komunista, a więc nie-Polak. I nie zdrajca, bo nie-Polak Polski nie może zdradzić.

To pokazuje, jakie problemy mamy ze zdradą i że wszystko zależy właśnie od definiowania zdrady, ale i wspólnoty. Zdradę rozumiemy intuicyjnie jako nadużycie zaufania, moment, kiedy ktoś z „naszych” przechodzi na stronę „obcych”, sprzeniewierzając się wartościom, które wyznajemy. Problem zaczyna się, gdy wgryzamy się w grę w zdradę i okazuje się, że to nie jest wcale takie proste. Czy jednak zdrajca zawsze myśli o sobie, że nim jest? W historii mamy różne postaci, które według swojego mniemania działały w najlepszej wierze – a zostały obwołane zdrajcami. W grze o zdradę bowiem najważniejsze jest, kto obwołuje kogoś zdrajcą i czy ci, którzy czują się zdradzeni, się z tym zgadzają. Zdrajca jest nam potrzebny do skonsolidowania wspólnoty, wyznaczenia granicy między „naszymi” i „obcymi”.

Czyli dyskurs zdrady funkcjonuje na prawach performatywu, którego podstawowym punktem odniesienia nie jest „prawdziwość”, lecz raczej austinowska „fortunność”. I jako taki wyznacza on obiektywną granicę wspólnoty, ale też, z drugiej strony, stanowi jej warunek możliwości.

Tak, dyskurs zdrady to zdrada przypisana, bardzo często niemająca nic z rzeczywistością. Widać to szczególnie przy porównywaniu poświęconych potępianym zachowaniom artykułów z prasy konspiracyjnej z wyrokami podziemnych sądów specjalnych – zakwalifikowane jako zdrada przez prasę postępki i najmocniej piętnowane – takie jak bojkot sklepów, prasy gadzinowej czy urządzanie hucznych imprez – prawie nie pojawiają się w wyrokach. Dyskurs zdrady ma kilka funkcji; perswazyjną, prewencyjną i piętnującą. Chodzi o to, aby pokazać, kto ma realną władzę i kontrolę nad wspólnotą, kto wyznacza centralne dla niej wartości i idee oraz zakreśla jej granice.

W „Hańbie” wspomina pani o zasadzie reprodukcji mitu zdrady. Czy ten dyskurs dysponuje wewnętrznymi, niezmiennymi regułami, wedle których odtwarza się przez wieki bez większych trudności? A może jest elastyczny i raczej arbitralny, dający się mniej bądź bardziej cynicznie aktualizować albo relatywizować w zależności od warunków czy potrzeb toczonej walki politycznej?

Fundamentem polskiego mitu zdrady jest, rzecz jasna, Targowica – od ponad dwustu lat okrzyk Klucznika z „Pana Tadeusza” niesie się echem po polskim dyskursie publicznym z różnym natężeniem. Spójrzmy na ostatnie trzydzieści lat: Targowicą był obwoływany Okrągły Stół, konstytucja z 1995 roku, wejście Polski do Unii Europejskiej, podpisanie traktatu lizbońskiego, a ostatnio „totalnej Targowicy” w postaci opozycji parlamentarnej przeciwstawiana jest w mediach społecznościowych „smoleńska Targowica”, wbrew pozorom oznaczająca partię rządzącą. W dyskursie politycznym oskarżenia o zdradę pojawiają się na każdym kroku i z każdej strony – bo gra w zdradę to gra o rząd dusz. W tym sensie reguły pozostają niezmienne. I – co ciekawe – niezmienne do pewnego stopnia pozostają różne zachowania, które są tej zdrady dowodem. W książce rekonstruuję katalog różnych zachowań piętnowanych jako zdrada przez prasę konspiracyjną. Wiele z nich – jak utrzymywanie kontaktów towarzyskich z okupantem, kupowanie w sklepach różnych produktów czy niezachowywanie narodowej żałoby – było dokładnym powtórzeniem zaleceń z okresu powstania styczniowego. Ale dyskurs zdrady faktycznie aktualizuje się w zależności od sytuacji, przy czym nowe elementy są dodawane do starych, niezmiennych – i reguły gry w zdradę też pozostają te same. Bo ten, kto nie zdradza, to romantyczny, bohaterski Polak-katolik lub Polka-katoliczka, bez względu na okoliczności zachowujący się moralnie i z godnością. Cała reszta – to potencjalni zdrajcy.

Liczne historie z czasów okupacyjnych – stanowiące trzon pani książki – dowodzą, że w zderzeniu z rzeczywistością te reguły gry są fantazmatyczne, prawda? Czy w logikę zdrady wpisane są jakieś wewnętrzne mechanizmy stopniowalności winy tego, który przechodzi na drugą stronę?

Nie zgodziłabym się, że te gry są fantazmatyczne o tyle, że choć dyskurs zdrady rozmija się w wielu miejscach z rzeczywistością i zawiera w sobie wiele sprzeczności, to jednak tę rzeczywistość kształtuje, ma wpływ na wspólnotę, która identyfikuje się z „my”. Co zaś do stopniowalności – intuicyjnie zdrady nic nie powinno usprawiedliwiać, prawda? Albo jest się zdrajcą, albo nie – ewentualnie Wallenrodem albo Hansem Klossem. W zdradzie teoretycznie nie wchodzi się w intencje zdrajcy, warunki, które determinowały jego zachowanie. Oczywiście, inaczej będziemy traktować sygnalistę, który zdradził tajemnice firmy dla społecznego dobra, a inaczej tego, który za pieniądze zdradził tajemnice państwowe obcemu mocarstwu. Stopniowalność jednak wyraża się nie tyle w winie, co w karze – chociażby podczas okupacji mamy rozpiętość od infamii i bojkotu towarzyskiego aż do kary śmierci.

W książce kilkakrotnie powtarza pani, że zdrajcę trzeba ukarać za wszelką cenę, chociażby na poziomie symbolicznym – stąd rytualne wieszanie in effigie, samych obrazów albo wizerunków winnych postaci. To jedyny sposób, by wspólnota mogła się oczyścić i ugruntować w sobie? Co dzieje się ze wspólnotą, która kary nie wymierza?

Oczywiście, że nie jedyny – ale zdaje się, że łatwiejszy niż własne, zbiorowe wyznanie win; jak pokazuje przykład ostatnich polskich debat o przeszłości, to przychodzi dość trudno. A jeśli kary się nie wymierza, nie szuka zdrajców? Cóż, po 1989 roku próbowano grubej kreski, ale szybko okazało się, że politycy wolą grać teczkami SB i rzucaniem podejrzeń o zdradę.

A co z kolaborantem? Jemu można wybaczyć? Rozróżnienie pomiędzy tym, kto „zdradza”, a tym, kto „kolaboruje”, wydaje się w pani wywodzie dosyć istotne.

Tyle, że słowa „kolaboracja” w okresie okupacji nie używano. Pojawia się ono, zapożyczone z francuskiego i zapisywane jako „kollaboracjonizm”, dopiero po wojnie; na marginesie, toczyły się językoznawcze spory, czy wprowadzać takie słowo do języka polskiego, skoro mamy „współpracę”, a zamiast kolaboranta – „sprzedawczyka”. W czasie okupacji mamy więc dużo słów na określenie tego, co dziś jest rozumiane jako kolaboracja: od „współpracy z okupantem”, poprzez „zaprzaństwo” i „zbrodnicze zachowanie się”, aż do „zdrady” właśnie. Dziś rozumiemy kolaborację głównie politycznie i ideologicznie: chodzi tu głównie o deklarowanie się jako folksdojcz czy inne formy otwartego popierania okupanta. Zwraca się też uwagę na tak zwaną „kolaborację horyzontalną”, czyli utrzymywanie kontaktów seksualnych z wrogiem. Dyskusja, co można rozumieć jako kolaborację, a co nie wchodzi w jej zakres definicyjny, co jakiś czas wybucha na nowo. Tymczasem w czasie zaborów czy okupacji współpraca z wrogiem traktowana była o wiele szerzej – i nazywano ją zdradą właśnie. Zresztą moja książka właśnie wzięła się poniekąd z pytania, co tam i wtedy uważano za owe „zbrodnicze zachowanie się”. Odpowiedź na nie bardzo mnie zaskoczyła, bo okazało się, że prawie wszystko – jeśli tylko zostaną spełnione określone warunki.

A czy kolaborantowi można wybaczyć? Podobnie jak zdrajcy – nie. Oczywiście, znane są przypadki, kiedy i zdrajcy, i kolaboranci odkupują winy, zostaje im wybaczone, są przyjęci na nowo do wspólnoty, którą zdradzili. Ale piętno ciągnie się za nimi do końca życia, a nawet dłużej, w postaci odpowiedniego akapitu we wpisie biograficznym w Wikipedii.

To ciekawy przypadek Igo Syma.

Tak, to chyba najbardziej znana postać z okresu okupacji kolaborująca z Niemcami. Gwiazda ekranu, celebryta, przystojniak, do którego wzdychały tysiące fanek – nazywano go nawet, choć chyba trochę na wyrost, polskim Rudolfem Valentino. Sym w połowie był Austriakiem i na początku okupacji zadeklarował się jako reichsdeutsch; w 1940 roku został dyrektorem Theater der Stadt Warschau oraz producentem propagandowego, antypolskiego filmu „Heimkehr” w reżyserii Gustava Ucicky’ego. Miał również szantażować oraz donosić na innych aktorów. Wojskowy Sąd Specjalny ZWZ wydał na niego wyrok śmierci, wykonany 7 marca 1941 roku. Co ciekawe, w gazetach konspiracyjnych zdrada okupacyjna oznaczała przekreślenie całej kariery – pisano o nim, że był marnym aktorem, że już przed wojną był agentem niemieckim. Te historie są powtarzane do dziś.

Wróćmy jeszcze do paradoksu tego dyskursu, o którym wspominała pani wcześniej. Z jednej strony posługują się nim wszystkie siły polityczne, z drugiej natomiast towarzyszy jej uogólnione przekonanie o nieskazitelności narodu polskiego jako pewnej wyobrażonej wspólnoty. Podobny problem da się odnaleźć w opisywanej niedawno przez Adama Leszczyńskiego opowieści o polskim autostereotypie, w której niezależnie od „pojedynczych” niegodziwych przypadków wspólnota narodowa w swoich oczach zawsze pozostaje nieskazitelna i najszlachetniejsza spośród pierwszych. To po prostu tak działa?

Psychologowie społeczni twierdzą, że tak – i nie jest to wyłącznie polska cecha. Zdrada porządkuje nam świat, pokazuje granice między czarnym a białym, dobrem a złem. To, co jednak odróżnia polską opowieść o zdradzie, to fakt, jak wielką rolę ona odgrywa w kształtowaniu wspólnoty narodowej. To trochę truizm powtarzany do znudzenia przez antropologów kultury, ale rzeczywiście kultura polska wciąż jest kulturą honoru, gdzie ciągle trzeba stawać w szranki w obronie własnej lub wspólnoty. Trudno się przyznać, że się skrewiło sprawę, bo to byłaby plama na rzeczonym honorze – lepiej powiedzieć za Ujejskim, że „inni szatani byli tam czynni”. Jednocześnie, co już podkreślałam, to jest gra o władzę – kto kogo napiętnuje i wykluczy ze wspólnoty. W ten sposób zdrada staje się narzędziem kontroli społecznej; a zdrajca – kozłem ofiarnym. Coś nam nie idzie? Wyznaczmy zdrajcę, napiętnujmy, wykluczmy – i już można budować dobre i silne społeczeństwo. Do następnej porażki i następnej zdrady, oczywiście.

Trzeba przyznać, że to trochę schizofreniczny model budowy społeczeństwa. Albo lepiej: resentymentalny. Nie potrafię nie pomyśleć tutaj o działaniach skrajnej, faszystowskiej prawicy, która od jakiegoś czasu falami wylewa się na ulice polskich miast: wydaje się, że po tamtej stronie historii figura zdrady zakorzeniona jest jakoś głębiej niż gdziekolwiek indziej i funkcjonuje wręcz na zasadzie pewnego fetyszu.

Owszem, ale problem jednak polega na tym, że figura zdrajcy ostatnio panoszy się wszędzie i łączy różne okopy politycznych wojen. Pisząc tę książkę, zbierałam na boku wycinki z tytułów prasowych, gdzie pojawiała się zdrada – szybko okazało się, że oskarżenia i epitety padają z każdej strony. Wydaje się, że mistrzostwa gry w zdradę zaczęła prawica, a opozycja przejęła ten dyskurs. Dobrze to było widać na manifestacjach i kontrmanifestacjach w ubiegłym roku, gdzie przemowy o tym, że „Polska zwycięży wbrew zdrajcom” spotykały się z transparentami „Zdrada ojczyzny nie ulega przedawnieniu”. I specjalnie nie wspominam tutaj, kto podpisywał się pod którym hasłem.

Katastrofa smoleńska wprowadziła – proszę wybaczyć określenie – jakąś „nową jakość” do opisywanej przez panią gry? Czy tylko zaktualizowała jej swoiście polskie reguły? Czy ustawienie figur na społecznej planszy zostało od tego czasu jakoś znacząco zmienione?

To jest dość ciekawy przypadek, bo katastrofa smoleńska – a dokładniej reakcja na to wydarzenie – została przekuta w polityczny i społeczny mit o stracie, wyprawie po prawdę, władzę i całe królestwo, aż wreszcie – o zemście. Paweł Dobrosielski, który analizował przemówienia Jarosława Kaczyńskiego podczas miesięcznic, twierdzi, że najbardziej pasują one gatunkowo do kazań. A jednym z podstawowych wątków, które się w nich pojawiały, to kwestia wroga i zdrajcy. To zresztą nie dotyczy tylko miesięcznic – które już nie są obchodzone w takiej formie, jak przez ostatnie osiem lat – ale całego dyskursu postsmoleńskiego. Przypatrując się temu z bliska, widać, że to wciąż są stare reguły gry w zdradę, figury wciąż są te same, tylko nieco odświeżone. Może nowym elementem jest to, że do niedawna to jedna strona krzyczała „zdrajcy!”, a druga zaprzeczała, wyśmiewała lub się oburzała. Teraz krzyczą wszyscy.

Za pomocą tego okrzyku można skutecznie kierować społecznym antagonizmem. Czy w historii polskiej zdrady jest jednak miejsce na kogoś pokroju Guya Fawkesa, jednego z inicjatorów tak zwanego „spisku prochowego” w XVII wieku – postaci, która stała się na Wyspach Brytyjskich synonimem zdrajcy?

Jak wspominałam już, mamy problem z największym zdrajcą w historii Polski, a co dopiero mówić o zdrajcy, który stał się patronem tych, którzy chcą obalić władzę – i przestrogą, że nie zawsze spiski się udają. Guy Fawkes jest obecnie częścią kultury popularnej. Jego wizerunek widnieje na stacji metra Charing Cross, a rocznicę spisku, w którym brał udział, świętuje się puszczając fajerwerki, paląc kukły oraz manifestując politycznie. Polscy zdrajcy nie trafiają do popkultury. Owszem, takie zabiegi widać w odniesieniu do pułkownika Kuklińskiego, co do którego wciąż trwa dyskusja „zdrajca czy bohater”. Powstał film „Jack Strong”, właśnie odsłonięto pomnik w Krakowie – który notabene wywołał ostre spory nie tylko ze względu na kontrowersyjność postaci, ale przede wszystkim ze względu na sam projekt. Bardziej złośliwi miejscowi mówią, że przypomina on wygiętą szynę tramwajową lub dyszę do biczy wodnych. Kukliński jednak trafia do kultury popularnej jako bohater, a nie zdrajca.

Odkładając na bok kwestię bohaterstwa i zdrady, warto zwrócić uwagę, że zabiegi wokół Kuklińskiego pokazują coś innego: w ogóle mamy duży problem ze świętowaniem niemartyrologicznych rocznic historycznych i upamiętnianiem różnych postaci. Żadne ze świąt narodowych, mimo różnych starań, nie stało się okazją do wspólnego, radosnego świętowania. Owszem, od jakiegoś czasu 3 maja cała Polska grilluje, ale to inicjatywa oddolna i wynikająca z długiego weekendu. 11 listopada został zawłaszczony przez organizujących pochody narodowców. 4 czerwca i toasty za wolność to inicjatywa dość wąskiej inteligenckiej grupy – zresztą, skoro coraz częściej słychać, że Okrągły Stół był zmową elit, to co tu świętować. Postaciom z przeszłości najchętniej buduje się pomniki w dużych ilościach (o Janie Pawle II nie wspominając) lub wpycha się je na siłę do komiksów i filmów biograficznych, akcentując wyłącznie ich heroiczność, honor, poświęcenie dla Ojczyzny i wielkość moralną (gdzie tu miejsce dla zdrajcy!). Jednym z nielicznych wyjątków od tej reguły jest Maria Skłodowska-Curie, która stała się ikoną popkultury i feminizmu. Jej wizerunek można znaleźć na muralach, tiszertach i w książkach dla młodych przyszłych naukowczyń. Tyle że częściej w nowych kontekstach jej postać przywołuje się na Zachodzie niż u nas.

To znamienne, że jako figura Skłodowska-Curie przynależy raczej do modelu narracji liberalnej, która – dzisiaj jest to widoczne bardziej niż kiedykolwiek – w ciągu ostatnich trzydziestu lat nie była w stanie (albo po prostu nie potrafiła) stworzyć własnych, pozytywnych legend. W książce wspomina pani o utraconych szansach na budowę wspólnototwórczych mitów tolerancji, otwartości, solidarności. Czy zaciążyła na tym kultura honoru?

Chyba bardziej nieumiejętność wyjścia z zaklętego kręgu romantycznego, chocholego tańca, gdzie z jednej strony mamy Boga, honor, ojczyznę i martyrologię, a z drugiej – mit o tym, że wszyscy są przeciwko nam i możemy liczyć tylko na siebie. Dobrze tę nieumiejętność widać na przykładzie obchodów powstania wielkopolskiego, które kompletnie nie mogą się przebić do ponadlokalnej świadomości – w odróżnieniu od powstania warszawskiego, obchodzonego z pompą i syrenami w całym kraju. To brzmi jak truizm, ale skoro od dwustu lat budujemy wspólnotę na mitach o straceńcach, męczennikach i obronie „my”, to nic dziwnego, że otwartość, solidarność i tolerancja jakoś nie dochodzą do głosu. Nie są też obecnie zbyt wygodne – bo powoływanie się na nie oznaczałoby na przykład, że będąc wiernym polskim szesnastowiecznym tradycjom gościnności i udzielania azylu, należałoby przyjąć uchodźców. Lepiej więc produkować filmy w rodzaju „Niezwyciężonych” IPN-u, gdzie Polacy walczą o wolność na wszystkich frontach i ze wszystkimi.

Wszystkie te polskie gry ostatnich dwustu lat – w zdradę, honor, martyrologię, ale i samokrytycyzm, o którym pisał Adam Leszczyński – pokazują, że przede wszystkim mamy problem z polskością jako wspólnotą. Że jest ona w stanie permanentnego zagrożenia – realnego bądź wyobrażonego. I że tak naprawdę ciągle musimy określać jej granice i kłócić się między sobą o własną tożsamość. Strasznie to wszystko męczące, ale te gry nie chcą się jakoś skończyć. Pozostaje mieć nadzieję, że wymyślimy lepsze, w których będzie miejsce na przeszłość, przyszłość, wspólnotowość i otwartość. I przestaniemy szukać, kto aktualnie zdradził.