Jarosław Kuisz, Karolina Wigura: Odwołano panią ze stanowiska dyrektora Instytutu Polskiego w Berlinie po zaledwie pół roku pracy. Zabolało?
Hanna Radziejowska: Oczywiście, ale to nie ma znaczenia. Nie jestem pierwsza, nie jestem ostatnia. Takie rzeczy się zdarzają, więc nie ma co dramatyzować. Epizod w Berlinie dopełnił jednak pulę przemyśleń z innych moich doświadczeń z instytucjami publicznymi w Polsce. W skrócie chodzi o to, że funkcjonujemy w rzeczywistości państwopodobnej. Świat urzędów podlega zbyt często partyjnej, wręcz plemiennej logice, a kryteria merytoryczne są tylko jednymi z wielu możliwych.
To właśnie widziała pani w Berlinie?
W Berlinie i Warszawie, w wielu różnych miejscach w moim życiu zawodowym. Kulisy mojego odwołania z Berlina były bolesne tak naprawdę nie z powodu odwołania, ale jego formy. I braku jakiegokolwiek oficjalnego uzasadnienia tej decyzji. Proszę spróbować spojrzeć na to z perspektywy osoby, która usiłuje pozostać państwowcem i kształtować instytucje, opierając się na merytorycznych regułach gry. Taka sytuacja może być naprawdę trudnym doświadczeniem.
Co ma pani na myśli?
W trakcie trwania mojego miesięcznego okresu wypowiedzenia, kiedy usiłowałam dowiedzieć się, jakie były przyczyny tej decyzji, otrzymałam część korespondencji między wysoko postawionymi urzędnikami MSZ, z której wynikało, że „moja działalność może przynieść jeszcze większe szkody dla interesów polskich”, albowiem spotkałam się z niemieckim dziennikarzem, „który znany jest z negatywnego stosunku do obecnych zmian w Polsce” i jest częścią „niemieckiej nagonki medialnej”. Pojawił się też zarzut, że mąż osoby, którą zatrudniłam na umowę zlecenie, „aktywnie działa na Instagramie – np. publikuje zdjęcie manifestacji KODu pod Ambasadą RP w Berlinie”.
Jak pani zareagowała?
Zdumieniem. Sądziłam, że moim zadaniem jest bycie otwartą, prowadzenie rozmów, dialogu. Z owym niemieckim dziennikarzem spotykałam się w kontekście rozmowy o programie instytutu, przed odwołaniem. A w pracy oceniam to, czy ktoś jest merytoryczny i profesjonalny, a nie, jakie ta osoba, a tym bardziej jej rodzina, ma poglądy polityczne albo powiązania.
A czy kiedykolwiek otrzymała pani uzasadnienie odwołania?
Nigdy oficjalnie nie dotarło do mnie żadne tego formalne i merytoryczne uzasadnienie. To sugeruje przyczyny oparte na pomówieniach, a nie merytorycznej analizie mojego działania. Jedyny dokument, jaki widziałam przed zwolnieniem, to pozytywna opinia ambasadora.
Co się zatem działo?
Pod koniec 2017 roku zostałam wezwana w trybie pilnym do Warszawy na rozmowę „wyjaśniającą trudności współpracy”. Podczas niej dowiedziałam się między innymi, że to skandal, iż planuję pokazać film „Wołyń” Wojciecha Smarzowskiego. Wysoko postawiona osoba z ministerstwa powiedziała, że film ten jest „wyjątkowo antypolski” i może pokazać Polskę Niemcom, „jakby była krajem rolniczym i to dałoby Niemcom satysfakcję”. Wtedy zaczęłam rozumieć, że ocena konkretnych filmów przez konkretne osoby w ministerstwie rzeczywiście przebiega niezbyt rozsądnie, na zasadzie rozróżniania na „wyjątkowo antypolskie” i „zgodne z polską racją stanu”. Zrozumiałam – muszę to przyznać uczciwie w kontekście jednego z wywiadów, którego udzieliłam w Berlinie – że w dyplomacji kulturalnej i publicznej istnieje coś w rodzaju światów równoległych.
Co to znaczy?
Nigdy nie dostałam „czarnej listy” twórców i zapewniano mnie, że ona nie istnieje. Wśród dyrektorów Instytutów Polskich były nawet osoby, którym wolno było pokazywać przykładowo film „Wołyń” czy zapraszać równie przykładową Olgę Tokarczuk. Z upływem czasu zauważyłam jednak, że istnieją zakazy wyrażane w rozmowach, takich jak wspomniana przeze mnie rozmowa o filmie „Wołyń”. Albo zdarzało się blokowanie działań danego dyrektora, który z jakiegoś niejasnego powodu przestał być akceptowany przez ówczesną dyrekcję departamentu MSZ. Ja to nazywam „reglamentowanym pluralizmem”.
Pod koniec 2017 roku zostałam wezwana w trybie pilnym do Warszawy na rozmowę „wyjaśniającą trudności współpracy”. Podczas niej dowiedziałam się między innymi, że to skandal, iż planuję pokazać film „Wołyń” Smarzowskiego. | Hanna Radziejowska
Ta sytuacja przypominała w skrajny sposób kształt dzisiejszej debaty publicznej, w której obdarzanie oponenta inwektywami i wyzwiskami stało się sposobem prowadzenia debaty. Ktoś jest zdrajcą, ciemnogrodem, ktoś inny – patriotą i Europejczykiem. Nie ocenia się ani czyichś czynów, ani tego, co ma do powiedzenia, a tym bardziej kompetencji – tylko wydaje się wyrok. Dość swobodne działania kilku odpowiedzialnych za promocję Polski urzędników w Warszawie (na czele z odwołaną niedawno dyrektor Małgorzatą Wierzejską), wyrażające emocje części rządzących elit, doprowadziły do sytuacji, w której na całym świecie udało się skutecznie przekonać opinię publiczną, że blokowana jest twórczość nagrodzonego Oscarem Pawlikowskiego. I dopiero po sukcesie jego nowego filmu „Zimna wojna” w Cannes okazało się, że dokładnie w czasie walk z filmem „Ida” Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego (a właściwie PISF) dofinansowało jego nowy film dotacją.
Co opowiada historię po pierwsze – podziałów wewnątrz obozu rządzącego, a po drugie – jego dramatycznego braku skomunikowania.
To rzeczywistość państwopodobna. Widzę ją teraz pod rządami PiS-u, ale też widziałam w różnych odsłonach „przez osiem ostatnich lat” w samorządach i w wielu instytucjach publicznych pod rządami PO. Gdy państwo działa bardzo słabo, zanikają obiektywne mechanizmy regulujące zasady wzajemnego funkcjonowania, merytorycznych kryteriów oceny, a zastępują je ideologiczne albo frakcyjne podziały: intrygi, niemerytoryczne zależności. Przypomnijmy sobie chociaż fabułę serialu sprzed „dobrej zmiany” – „Artystów” w reżyserii Strzępki i Demirskiego. Tam walka włodarzy miasta z dyrektorem teatru nie była efektem niechęci do tego czy innego twórcy zatrudnianego w teatrze, ale ich sekretnego planu zamknięcia teatru ze względu na planowane duże zlecenie remontowe dla znajomego prezydenta miasta.
Zgoda na wszystko. Tylko kłopot polega na tym, że choć mechanizmy mogły wyglądać przed 2015 rokiem tak samo, to różnił się efekt: wizerunek Polski stopniowo i konsekwentnie się poprawiał. Dziś możemy natomiast mówić o wizerunkowej katastrofie. Istnieje zatem zasadnicza różnica.
Wyjaśnię to tak. Jestem osobą niegdyś związaną ze środowiskiem Muzeum Powstania Warszawskiego, gdzie funkcjonował i pewnie nadal funkcjonuje propaństwowy paradygmat działania. Kiedy przed wyjazdem do Berlina słyszałam od znajomych, że mój wyjazd nie ma sensu i nic mi się nie uda, nie wierzyłam. Zakładałam, że ludzie, którzy tak mówią, nie znają środowiska prawicowego. Ja pamiętałam prezydenturę Lecha Kaczyńskiego, który mając poglądy konserwatywne, był jednocześnie osobą niezwykle otwartą, nastawioną na budowanie mocnych, ponadpartyjnych instytucji. Na seminaria o Polsce w Lucieniu zapraszał osoby z różnych środowisk, o różnych światopoglądach. W samej Warszawie przykładami efektów jego pracy są Centrum Nauki Kopernik, Dom Spotkań z Historią, Polin, mocne wsparcie dla teatrów (Teatru Rozmaitości) czy Muzeum Powstania Warszawskiego. Drugi PiS, czyli ten, który powrócił do rządów w 2015 roku, wydaje się zupełnie innym światem.
Mówi pani o całym sposobie zarządzania, a nie o pojedynczych sytuacjach – czy w Berlinie były inne sytuacje, podobne do tej przy okazji pani odwołania?
Pod koniec listopada 2017 roku przygotowywaliśmy jako Instytut Polski wraz z Topografią Terroru [instytucją mieszczącą się na terenie nieistniejącego już w stolicy Niemiec budynku Gestapo, prezentującą zbrodnie III Rzeszy w całej Europie – przyp. red.] debatę poświęconą inicjatywie niemieckich aktywistów, polityków, ludzi kultury i nauki, aby postawić w Berlinie pomnik upamiętniający polskie ofiary niemieckiej okupacji w Niemczech. Ta bardzo ciekawa i piękna inicjatywa emerytowanego urzędnika Floriana Mausbacha uruchomiła w Niemczech żywą debatę. Z jednej strony przypominano w niej skalę zbrodni niemieckich w Polsce. Z drugiej – spierano się o niską świadomość historyczną w Niemczech na ten temat i pytano o możliwość wyodrębnienia Polaków jako osobnej kategorii ofiar wojny. Do tego, dla wielu było jasne, że jeśli pomysł dojdzie do skutku, to taki pomnik mógłby stać się jednym z ważniejszych miejsc w Berlinie w relacjach polsko-niemieckich. W stolicy Niemiec podobne miejsca łączą funkcje upamiętnienia z edukacyjno-kulturalnymi. Czyż taka inicjatywa nie jest ważna dla polskiej racji stanu? Z takim przekonaniem poprosiłam ważną osobę z ministerstwa o chwilę rozmowy na ten temat, chcąc dowiedzieć się, jakie jest stanowisko rządu. W odpowiedzi usłyszałam pełne zdziwienia pytania: „a czy o tym pomniku nie pisała «Gazeta Wyborcza»? Czy jeśli piszą tam o tej inicjatywie dobrze, to nie oznacza, że jest ona zła dla polskiej racji stanu?”. Ta krótka anegdota odsłoniła mi jednak bardzo ważny mechanizm działający wbrew pozorom po obu stronach sporu politycznego. Nie wierzymy z założenia „drugiej stronie”, i nawet najbardziej rzetelna informacja w prasie nielubianej przez daną grupę jest traktowana z góry jako nieprawdziwa. Trudno się w takiej sytuacji dziwić, że donosy mogą stać się bardziej wiarygodnym źródłem informacji niż kanały oficjalne.
Dziś w MSZ pracuje jednak nieco inna ekipa. Komu innemu podlegają Instytuty Polskie. Myśli pani, że to przyniesie realną zmianę?
Ta zmiana, w moim odczuciu, już się zaczęła. Zobaczymy. Miejmy nadzieję, że nowe władze departamentu podejmą refleksję nie tylko programową. lecz także organizacyjną i finansową instytutów polskich. Środowisko, które doszło do władzy w 2015 roku, mówiło wiele o konieczności opowiedzenia przez lata zaniedbywanych historii. Przykładowo o rodzinie Ulmów, Janie Karskim, Irenie Sendlerowej. O próbie dzielenia się uniwersalnym i niezwykłym dziedzictwem, w niewielkim stopniu znanym. Rządzący od 2015 roku powiedzieli więc „zacznijmy to robić”. Problem polega na tym, że wspomniana szlachetna idea może zostać sprowadzona do niewielu praktycznych działań. Jest tak głównie z braku dobrej organizacji pracy i pieniędzy.
To jest problem, który powstał dwa lata temu czy wcześniej?
Za rządów PO dokonano administracyjnego połączenia większości instytutów z ambasadami. Pozbawiano je własnej infrastruktury i ograniczano samodzielne działania. PiS kontynuuje ten sposób działania. Łączny budżet programowo-administracyjny instytutu w Berlinie, który ma jeszcze filię w Lipsku, oraz Instytutu Polskiego w Dusseldorfie, wynosi około sześciu milionów złotych i jest równy budżetowi domów kultury jednej z osiemnastu dzielnic Warszawy! Jeśli zsumujemy wszystko – administrację, wynagrodzenia i tak dalej wszystkich dwudziestu czterech instytutów polskich na świecie, otrzymamy… niecałe 40 milionów, z czego tylko około 20 procent wydawane jest na działalność programową. Polska zatem wydaje na dyplomację publiczną i kulturalną na całym świecie rocznie 8–10 milionów złotych. Instytut Polski w Sztokholmie ma budżet na całą Szwecję analogiczny do dzielnicowego domu kultury w Lublinie. Ale w odróżnieniu od niego (i wszystkich praktycznie instytutów) – nie dysponuje dobrą infrastrukturą: salami warsztatowymi, salą widowiskową, pokojami gościnnymi. Zatem z tego budżetu trzeba pokryć koszty wynajęcia przestrzeni na mieście, opłacenia noclegów gości itd. Nawet w Polsce Ludowej instytuty dysponowały budynkami z zapleczem. Dziś wszystkie poza Berlinem, Dusseldorfem i Nowym Jorkiem mają księgowość połączoną z ambasadą. To tak, jakby dyrektor domu kultury, zgodnie z ustawą jednoosobowo ponoszący karną odpowiedzialność za instytucję, wszystko rozliczał w urzędzie miasta, a każdą umowę i fakturę podpisywałby burmistrz lub prezydent… Tak III RP zarządza Instytutami Polskimi. I dopiero mając taką wiedzę, można próbować uczciwie oceniać pracę poprzednich dyrektorów i to, co było wcześniej.
Łączny budżet programowo-administracyjny instytutu w Berlinie, który ma jeszcze filię w Lipsku, oraz Instytutu Polskiego w Dusseldorfie, wynosi około sześciu milionów złotych i jest równy budżetowi domów kultury jednej z osiemnastu dzielnic Warszawy! | Hanna Radziejowska
Jednocześnie już za rządów PO mówiono, że konieczne jest poprawianie wizerunku Polski na świecie.
Po 2015 roku zaczęto mówić bardziej zdecydowanie, że należy promować język polski w państwach, w których jest wielu imigrantów z naszego kraju. Dwujęzyczność to przecież kapitał. W Berlinie jest wielu Polaków, którzy bardzo chętnie wracają do ojczystego języka i chcą, aby uczyły się go ich dzieci. Absurd polega na tym, że konstrukcja ustawy regulującej działanie Instytutów Polskich od wielu lat powoduje, że nie mogą one prowadzić nauczania języka polskiego, a tym bardziej prowadzić certyfikacji językowej. Jest tak, bo nie mogą prowadzić działalności gospodarczej, więc jeśli jakiś instytut ma w ofercie kurs polskiego, to w rzeczywistości realizuje go albo jakaś organizacja pozarządowa, albo firma prywatna.
Języka hiszpańskiego można jednak uczyć się w Instytutach Cervantesa, niemieckiego w Instytutach Goethego…
Instytutów Goethego jest sześć razy więcej niż Instytutów Polskich, a ich budżet jest pięćdziesiąt razy większy, dysponują zapleczem infrastrukturalnym. Cała struktura organizacyjna jest pomyślana tak, aby instytucje te mogły działać sprawnie, merytorycznie i długofalowo.
Czy wpływ niemieckiego MSZ-u na Instytuty Goethego jest porównywalny do tego, jak to wygląda w naszym przypadku?
Instytuty Goethego funkcjonują pod auspicjami niemieckiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, ale ten nie ma tak bezpośredniego wpływu na ich działalność jak polski MSZ. Prowadzą też działalność gospodarczą. Są zbudowane merytoryczne mechanizmy zabezpieczające przed tego typu ingerencjami jak w Polsce. Instytuty różnią się bowiem z założenia od placówek dyplomatycznych. Dyplomata prowadzi rozmowy, spotkania i reprezentuje rząd w polityce bieżącej. Instytucja szeroko rozumianej kultury to natomiast zespół ludzi, program i długofalowe projekty prowadzone przez ten zespół i dyrektora. Gwałtowne odwołanie dyrektora instytutu nie jest tożsame z odwołaniem dyplomaty, który przekazuje stan spraw przez niego prowadzonych następcy. W przypadku instytutu kulturalnego jest to przerwanie długofalowego procesu budowania zaufania, prowadzenia projektów i programów.
Zatem Instytuty Polskie, aby sparafrazować słowa pewnego polityka, istnieją tylko teoretycznie?
Tutaj dotykamy największej bolączki Polski w myśleniu o reformie państwa. Żadna chyba jeszcze ekipa nie zastanowiła się nad tym, że budowanie czegokolwiek wymaga promowania dobrej kultury zarządzania i myślenia instytucjonalnego. Że wymaga pewnych mechanizmów, które zabezpieczają przed dworskimi intrygami i budują zdolność długofalowego działania. Nowoczesne państwo to świat urzędów i instytucji, w których umiejętność zarządzania naprawdę nie sprowadza się do wydawania poleceń i rozkazów jak w wojsku albo przydzielania zadań jak w fabryce, ale do zdolności budowania wizji, tworzenia dobrej energii, pracy nad relacjami, rozwiązywania problemów, brania odpowiedzialności i przede wszystkim myślenia w kategoriach okresów dłuższych, niż to ma miejsce w polskich instytucjach kultury. A już szczególnie w Instytutach Polskich, gdzie programowanie i budżetowanie odbywa się w trzymiesięcznych turach.
Można odnieść wrażenie, że w większości samorządowych i państwowych instytucji kultury w Polsce 60–70 procent czasu pracy polega na zmaganiu się z problemami wewnętrznymi, konfliktami i intrygami. Na merytoryczną pracę poświęca się… pozostałe 30 procent.
Chyba żadna jeszcze ekipa nie zastanowiła się nad tym, że budowanie czegokolwiek wymaga promowania dobrej kultury zarządzania i myślenia instytucjonalnego. Że wymaga pewnych mechanizmów, które zabezpieczają przed dworskimi intrygami i budują zdolność długofalowego działania. | Hanna Radziejowska
Chcielibyśmy zapytać teraz o pani doświadczenie właśnie w samorządzie: pracowała pani przez lata w różnych instytucjach w Warszawie.
Wspomniany serial „Artyści” znakomicie pokazuje ten świat. Przykładowo w niektórych dzielnicach radni dają się „uwieść” łatwym zatrudnieniem dla swoich rodzin w samorządowych instytucjach, spółkach etc. Potem stają się zakładnikami podczas głosowań i walk frakcyjnych. Niedawno pewien radny za bunt przy głosowaniu został „ukarany” wyrzuceniem matki z pracy (była bibliotekarką w szkole). Parę lat temu nie zgodziłam się na zatrudnienie wskazanej przez władze osoby. W efekcie spotkał mnie taki mobbing, że sama zrezygnowałam z pracy. We wszystkich tych miejscach wychodzi prosta prawda – w przypadku zarządzania pieniędzmi publicznymi nie zawsze wysoko postawieni rodzice mają rację, mówiąc, że ich dzieci są najwspanialsze i dlatego powinny zarządzać instytucjami. A małżonkowie nie zawsze obiektywnie oceniają umiejętności swoich partnerów. Nie zbudujemy sprawnego państwa bez zmiany sposobu myślenia w tych sprawach. Musimy się tego nauczyć i zacząć przestrzegać reguł oddzielania spraw publicznych od prywatnych.
Wchodząc w skórę osoby, która byłaby zwolennikiem „dobrej zmiany”, można powiedzieć w ten sposób: właśnie naprawiamy, ponieważ to są takie zaniedbania, że trzeba wypalić do cna i wyrzucić wszystkich. Teraz zaczynamy wszystko od nowa, w związku z czym jakiś etap bałaganu jest dopuszczalny.
Użyję metafory lotniczej. Zarządzanie instytucją można porównać do latania na szybowcu. Aby szybowiec leciał, konieczne jest znalezienie równowagi między czterema siłami: grawitacją – która w świecie instytucji odpowiada ciężarowi instytucjonalnemu; siłą nośną – czyli wizją, programem; prędkością – czyli dobrym zespołem, doświadczeniem dyrektora i zarządzaniem; oraz oporem – czyli biurokracją. Kiedy instytucje przejmują ludzie niekompetentni i zideologizowani, przypomina to niekontrolowane wprowadzenie szybowca w korkociąg. Przekonanie, że można pójść na skróty, jest przeciwskuteczne. Nie ma przecież w życiu państwowym żadnych dróg na skróty. Budowanie dobrego wizerunku Polski polega na ciężkiej, wieloletniej pracy instytucjonalnej i zarazem demokratycznych i merytorycznych działaniach w obszarze nauki i kultury. A u nas wszystko wygląda jak w tym filmie animowanym, gdzie król Julian mówi: „Róbmy prędko, zanim zrozumiemy, że to nie ma sensu”.
Co zatem – oprócz powiększenia budżetów Instytutów Polskich – należałoby zmienić, aby ta sytuacja uległa zmianie?
Dyskusja na temat zarządzania instytutami często sprowadza się do pytania, czy powinny one podlegać pod MSZ, czy MKiDN. Tymczasem istotą rzeczy jest przemyślenie tej instytucji tak, aby zaistniała możliwość wpływania na kształt programu przy jednoczesnym zabezpieczeniu przed ludzkimi – i partyjnymi – słabościami czy błędami. Dalej, spora część problemów instytutów wynika z nierozwiązywalnego sporu między potrzebami szefów placówek dyplomatycznych, którzy potrzebują instytutów do działań bieżących, a potrzebami instytucji, których wiarygodność zależy od stabilnego i wieloletniego programu. Jeśli ktoś chciałby bronić Instytutów przed wstrząsami wizerunkowymi, to musiałby z jednej strony umożliwić niezależną działalność, zaś z drugiej – uwzględniać potrzeby placówek dyplomatycznych w danym miejscu, wzmocnić je etatowo i budżetowo.
Gdy państwo działa bardzo słabo, zanikają obiektywne mechanizmy regulujące zasady wzajemnego funkcjonowania, merytorycznych kryteriów oceny, a zastępują je ideologiczne albo frakcyjne podziały: intrygi, niemerytoryczne zależności. | Hanna Radziejowska
Do tego dochodzi jeszcze jeden ważny problem. Praca w Instytucie Polskim uświadomiła mi, na czym polega dysproporcja między zatrudnianiem ludzi zgodnie z prawem polskim i niemieckim. Niemieckie prawo pracy chroni pracownika tak, że jego ewentualne zwolnienie oznacza na przykład gigantyczne konsekwencje finansowe. W Polsce można kogoś zwolnić w miesiąc, trzy miesiące bez żadnych konsekwencji. Kiedy przykładowo z góry przyjdzie komunikat: „O, tu jest osoba, która pracowała w «Gazecie Wyborczej» lub «Gazecie Polskiej», proszę ją zwolnić”, ilu ludzi będzie miało odwagę odmówić? Osoba etyczna i empatyczna może odpowiedzieć: „No tak, ale to będzie trudne, ona ma dziecko, rodzinę” itd. A zgodnie z prawem pracy powinna powiedzieć: „Ta osoba bardzo dobrze pracuje, ja nie mam nic przeciwko jej poglądom i chcę ją zatrzymać. I to jest moja decyzja jako dyrektora”. To zdumiewające, że w Polsce, kraju „Solidarności” i Jana Pawła II, prawo pracy daje tak słabe zabezpieczenia i w związku z tym mniejszy zakres praw i wolności obywatelskich Czy my naprawdę myślimy, że to nie ma konsekwencji dla naszej demokracji i tego, jak się zachowujemy?
Problem w tym, że gdy PiS przychodziło do władzy, wielu ludzi było sfrustrowanych słabościami III RP i chciało ją reformować. Ale postępowanie PiS-u, to wywracanie instytucji i chaos, które nie tylko niszczą, ale też mogą odebrać zapał do poprawiania czegokolwiek.
Czasem mam wrażenie, że Polskę opanowały różne grupy rekonstrukcyjne, które w strojach żołnierzy wyklętych, ułanów i dysydentów Marca ’68 przemierzają nasze ulice i udają, że strzelają do „wrogów ojczyzny”, że strajkują, że się narażają. Wmawiamy sobie, że realne problemy roku 2018 możemy odczytać przez opowieści naszych dziadków z czasów wojny i rodziców z czasów komunizmu. Czy to środowisko lewicowe czy prawicowe w Polsce – wszyscy są wychowani i zanurzeni w ikonicznych wydarzeniach polskiej historii. Ubrani w kostiumy słów i gestów, które zasłaniają zrozumienie bardzo trudnych i autentycznych problemów z polską demokracją czy państwowością. Inne demokracje na świecie także przechodziły poważne kryzysy. W latach 70. Amerykanie walczyli o wolność prasy. W latach 80. i 90. Włochy walczyły z mafią sycylijską. Amerykanie, walcząc z kryzysem demokracji, nie opowiadali sobie, że trwa wojna secesyjna i jest rok 1862. A Włosi, że to nieszpory sycylijskie i najazd francuski w 1299 roku. Grupy rekonstrukcyjne nie rozwiążą naszych problemów tu i teraz.
Brzmi pani jak symetrystka.
Nie symetrystka, tylko państwowiec. Wiele osób poważnie traktuje nasze państwo i troskę o dobro wspólne po wszystkich stronach politycznego sporu. W samorządzie warszawskim, instytucjach państwowych, w dzielnicach, na stanowiskach dyrektorów departamentów, a nawet czasem i wyżej, wśród ministrów, burmistrzów pojawiają się osoby, które w pełni zdając sobie sprawę z ograniczeń, usiłują wykroić choć kawałek normalnej Polski. To może być wydział w dzielnicy, departament w ministerstwie, dom kultury, oddział instytucji. Kawałek normalności, w której dba się o dobro wspólne i nie ma znaczenia, czy ktoś jest nieheteronormatywny, odmawia różaniec, prenumeruje „Gazetę Wyborczą”, zaczytuje się w książkach Wildsteina, chodzi na demonstracje KOD-u czy bierze udział w rocznicy katastrofy smoleńskiej. Ocenie podlegają tam kompetencje. Ludzie mogą pracować merytorycznie i profesjonalnie, czuć się bezpiecznie i móc rozwijać.
Można odnieść wrażenie, że w większości samorządowych i państwowych instytucji kultury w Polsce 60–70 procent czasu pracy polega na zmaganiu się z problemami wewnętrznymi, konfliktami i intrygami. Na merytoryczną pracę poświęca się… pozostałe 30 procent. | Hanna Radziejowska
Prawica wierzy jeszcze w możliwość budowy wspólnego państwa?
Dla wielu ludzi decydującym momentem była tu katastrofa w Smoleńsku. Zginęli tam państwowcy, między innymi Lech Kaczyński, Władysław Stasiak czy Tomasz Merta. Pamiętam taki obrazek z kwietnia 2010 roku: rosyjskie służby wrzucające niechlujnie na ciężarówkę kolejne trumny ze szczątkami pasażerów Tupolewa. Miałam wtedy wrażenie, jakby moje państwo roztrzaskiwało się na kawałki.
Doświadczenie Smoleńska i jego następstw w życiu publicznym (przykładowe niesprawiedliwe wyrzucanie ludzi z pracy i „polityczne” obcinanie dotacji) wśród osób z prawej strony sceny politycznej zbudowało przekonanie, że nie ma sensu tworzyć i reformować wspólnego państwa z tymi, którzy, jak powiedział w kwietniu 2010 roku Włodzimierz Cimoszewicz, „prowadzą śledztwo, jakby to było włamanie do garażu”. Nie wierzę jednak, żeby było możliwe zreformowanie państwa bez postawy państwowotwórczej. Nie da się naprawić złych mechanizmów złymi praktykami i niekompetencją. Żeby wyjść z traumy Smoleńska, trzeba przywrócić w działaniu publicznym etos państwowców. Sprawiedliwość jest propaństwowa, zemsta – nie. Sprawiedliwość jest ostoją – czyli bezpiecznym miejscem, schronieniem, podporą rzeczy pospolitej, dobra wspólnego.