Zawsze na chwilę przed twoim głosem widzę Cię, tu u mnie, tak jakbym stanął obok brzozy w opowiadaniu Nabokova; zakochany, czuły, rozwarstwiający się halucynogennymi warstwami, obejmujący powoli przez nią cały świat, przez jej korzonki, drobne wiosenne listki, grudki ziemi, którymi się żywi aż po nieskończone zrywy powietrza czeszące jej włosy.

Bo nawet jeśli zaraz usłyszę w Twoich słowach manierę i dystans, mówiące, jak daleko od siebie jesteśmy, jak wiele nas różni i jak niewiele może zrobić nawet największa wola, aby się spotkać – to moja świadomość już odbiła się od ciebie pierwszą falą uderzeniową i drugą, i trzecią i przeżywa rozkosz – tworzenia nas już na nowo. Wszak siedzimy tu razem.

Tak się trochę czuję, drogi Marianie. Ale gdybym miał opisywać Cię dla innych, nie siebie, zacząłbym inaczej. Napisałbym, że dzięki Tobie jeszcze żyjemy. Gdybyś przecież chciał w swojej świętej konsekwencji; gdybyś uznał, że życie nie jest warte przeżycia, zatrułbyś całe miasto, rozpuszczając w wodociągach trucizny, czy zatrudniając się w fabryce produkującej serek wiejski dla Biedronki. Cieszę się, że jeszcze do tego nie doszedłeś, mimo książek na półkach – „Idei samobójstwa w filozofii”, „Europejskiego ruchu anarchistycznego w XIX wieku” i wielu innych, poświęconych sprawom podstawowym i ostatecznym zarazem. Chciałbym, żeby wszyscy Ci podziękowali. Sam, mimo skrytej ironii, nie stać mnie bowiem na całkowitą powagę przynależną tej sprawie, dziękuję szczerze za nich.

Chciałbym opowiedzieć im jeszcze, że tym razem widzieliśmy się po piętnastu latach przerwy, a spotkanie dla mnie było na tyle intensywne, że nie wiem, jak poprowadzić teraz opowieść. Od tego, że dawnym zwyczajem człowieka, jak to delikatnie powiedzieć – niepoukładanego, nie patrzysz w oczy i trzeba pracy i czasu, żebyś się odważył. Co później cieszy, choć i boli zarazem, że to właśnie tak. I to, że nigdy nie widziałem Cię w nowych wnętrzach. Że zawsze, spotykając się z Tobą, czy to przed piętnastu laty w dawnym dworku Mościckiego na Filtrach, gdzie mieliście kanciapę (teraz by powiedzieli „pracownię”) Twożywa, czy w Twojej obecnej pracowni na Wilczej – widzę Cię poza czasem, próbującego się jednak nie zagubić i mierzyć go, jak Prufrock, łyżeczkami kawy. Palącego te same skręty, rozprawiającego z żywą miłością o solipsyzmie, fantastyce i religioznawstwie, łączeniu „ja” idealnego z rzeczywistym. Jakby za oknem nie istniały aplikacje, web 2.0, welur udający elegancję, galernicy handlujący żywym towarem i zniewalająca czystość komercji. Co wszystko zarazem sprawia, że zastanawiam się trochę, czy żyjesz, ale pies – zawsze tak samo młody, inny niż przed laty, tak samo, jakby w zastępstwie Ciebie szukający ciepła mówi mi, że jednak tak i cierpliwie czekam, aż spojrzymy na siebie.

I uczysz mnie. Pytasz i uczysz. Zalecasz lektury, egzystencjalistów, Heideggera, Camusa (łatwiejszego w czytaniu), co od razu wywołuje we mnie, onanizującego się przecież tymi nowinkami o sztuce, że to Twoje nauczanie – teraz, jak i kilka lat temu, kiedy zawładnąłeś jako Twożywo wyobraźnią warszawskiej młodzieży przez te swoje ni to ironiczne, ni pompatyczne plakaty – wraca teraz po latach jako „coaching artystyczny” w wykonaniu Tymka Borowskiego czy Honzy Zamojskiego. Ale oni są już bardziej ironiczni, świadomi, wycofani – no i czy pamiętają o Was? O Tobie. Odważnym, rzucającym się wprost na nóż rzeczywistości. To Twoje hasło, pamiętasz: „Design czy Dasein”. I że teraz, jak wklepuje się to w wyszukiwarkę, wychodzi: designfurdasein – co sprawia, że myślę o Tobie, jak o człowieku, który się zmylił, inaczej niż w haśle z WWW, wybrał jedno, kosztem drugiego; coś kosztem, mimo wszystko, piękna. Ale kto był wtedy, kiedy dopiero stawaliśmy się dorośli, taki mądry, żeby wiedzieć, że to się da połączyć?

Owszem podgrywam głupiego, trochę aby znieść twoje mantrowanie, poważne słowa, „okcydent”, trochę dlatego że inaczej się nie spotkamy, a może sam się boję powagi w sobie, co byś na nią powiedział – w każdym razie powtarzanie kilku sprzecznych z sobą liczmanów: „moje królestwo nie jest z tego świata”, „spotykającej samej siebie świadomości” – sprowadza nas do Twoich doświadczeń z psychodelikami, możliwości spotkania się ludzi nawzajem czy zobaczenia siebie jako „ja rzeczywistego”. Jestem ciekaw, dopytuję, ale Ty odmawiasz komentarza. Jakby to, co bohater „Niekończącej się opowieści”, na którą się powołujesz, zobaczył w lustrze, które „pokazuje, kim się naprawdę jest”, było nie do wypowiedzenia. Ale jak w takim razie się spotkać? Przez opowieść?

„Całe lata dwutysięczne pędziliśmy” mówisz o Twożywie, a ja czuję, że jest to już ułożone, wytłumaczone dla siebie i innych, już wiesz, co się wtedy działo,. Mieliście „jeden tor swojej działalności, choć dwie szyny” – działalność użytkową i artystyczną (choć to słowo, „artystyczny”, starym stylem, właściwie w rozmowie się nie pojawia). I przedobrzyliście. Teraz robisz to samo, ale mniej. Na moje niskie śmiechy z twoich niegdysiejszych ambicji, że robiliście sobie „briefy” wzorem agencji reklamowych na opracowanie problemu artystycznego, odpowiadasz, że wywoływało je samo tempo pracy i zwracasz uwagę, że wszystko to odbywało się bez grantów i dotacji, co z wysokości czwartego piętra daje nam przyjemną wyższość nad tłoczącymi się głowami na Marszałkowskiej, zapchanymi jedną myślą, skąd wziąć grant, skąd wziąć dotację. Biedacy (ale czy sam bym się nie schylił, gdyby dawali?).

Czas. Jest, jakbyś nie przestawał o nim mówić. Że „nad nami słońce już świeci trochę po południu”. Że to, co najważniejsze, już się w Twoim życiu dokonało, a świadomość końca wybawia. Przykładem ta pracownia, w niej odbitki, strzępy plakatów sprzed dziesięciu lat, swojego rodzaju epoka, protoplaści sztuki internetowej, ale żeby aż tak czcić przeszłość? Owszem, niektóre rzeczy mieliście olśniewające („plądrujemy ruiny rzeczywistości, „emanacje słabości”), ale niektóre po czasie stały się karykaturą samych siebie, bełkotliwymi typo-zabawami. Śmieszy cię to i prosisz, żeby zapisać.

Szukam Cię cały czas. Czy to ty mnie ogarniasz i lekceważysz ze swoim doświadczeniem, czy może ja widzę Cię tak natężonego w odbiorze świata, że zmęczonego tym przedwcześnie? Świadomości stykają się, nigdy łączą. Moja udana jowialność – Twoja zimna rzeczowość. Piętra kurtuazji i wojny. Tak się troszczyć o drugiego, żeby nie być samemu tym, który wymaga opieki. I z tego siłowania się, jakaś mimowolna sympatia i poczucie rosnącego, obejmującego szacunku. Jak z tą brzozą na początku. Nie przestawaj Marian, rośnij. Czas na coś nowego.

 

* Mariusz Libel, urodził się w 1978 roku w Warszawie, grafik, autor ilustracji prasowych, socjolog, artysta urban artu. Absolwent Uniwersytetu Warszawskiego, współtwórca projektu czy.sciec.pl, gdzie tworzy pod pseudonimem surdabs. Współzałożyciel grupy Twożywo (1995–2011). Tworzy projekty z pogranicza poezji konceptualnej, ilustracji, murali, plakatów i akcji społecznych.

 

Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: goodfreephotos.com