Epokowe wydarzenie, jakim było niedawne spotkanie prezydenta Trumpa i przywódcy Kim Dzong Una może przejść do historii jako początek wielkiego pojednania obu krajów albo jako największa porażka dyplomatyczna Stanów Zjednoczonych. Obie możliwości są niestety równie prawdopodobne.
Samo spotkanie tych dwóch przywódców można uznać za sukces, po ponad 50 latach wzajemnych oskarżeń, rozczarowań i zrywania rozmów pokojowych, ale dotychczas otrzymaliśmy pięknie brzmiące papierowe deklaracje i miłe słowa obu liderów o budowie trwałego pokoju na Półwyspie Koreańskim (co mogło być dla wielu zaskoczeniem ze względu na ekscesy, do których Trump przyzwyczaił już opinię międzynarodową). Słowa tym bardziej niezwykłe, że przywódca Korei po raz pierwszy zadeklarował pracę na rzecz całkowitej denuklearyzacji półwyspu, chociaż nie sprecyzował, co to w praktyce oznacza. Obie strony porozumienia zapowiedziały również współpracę przy odzyskiwaniu szczątków jeńców wojennych, a także dążenie do pełnego i trwałego wdrożenia postanowień umowy. W samym dokumencie próżno jednak szukać konkretów – te mają dopiero przynieść kolejne rundy długoletnich i żmudnych negocjacji między specjalistami obu stron. Nie ma tam również wzmianki o rezygnacji Korei z broni rakietowej czy chemicznej ani zapisu o przestrzeganiu praw człowieka.
Patrząc na historie wcześniej zrywanych umów oraz na mapę geopolitycznych interesów wszystkich stron zaangażowanych w obecne negocjacje (w tym zwłaszcza Chin), otwarte jest pytanie, czy i w jakim stopniu uda się cele tego porozumienia zrealizować. Wdrożenie postanowień będzie wymagać chociażby weryfikacji przyjętych przez Koreę zobowiązań do denuklearyzacji, co związane jest z wpuszczeniem na jej terytorium obserwatorów nadzorujących składowanie i wywóz materiałów radioaktywnych.
Warto w tym miejscu podkreślić, że sama zgoda na negocjacje z USA zapadła w Pjonjangu w dużym stopniu niezależnie od poczynań samego Trumpa, który przed szczytem, a to upokarzał Kima (nazywając go np. „little rocket man”), a to go zastraszał (jeszcze w sierpniu zeszłego roku grożąc, że Koreę spotka „ogień i gniew”), a to pokazywał dość wymownie, co czeka Koreę, jeśli nie zgodzi się na warunki stawiane przez USA (zerwanie porozumienia z Iranem oraz twitterowe zbesztanie premiera Kanady Trudeau tuż przed spotkaniem w Singapurze w drodze z obrad G-7). Jeśli Trump wierzy, że tego typu działania przyczyniły się do wejścia Korei na drogę negocjacji, to zdecydowanie przecenia swój wpływ i siłę negocjacyjną.
Bardzo ważnym czynnikiem, który miał wpływ na to, że Kim zasiadł do negocjacji, był między innymi chiński nacisk związany z zaniepokojeniem Pekinu rosnącą w siłę i wyrywającą się spod kontroli Koreą. To właśnie Chiny dzięki porozumieniu będą mogły zrealizować własne strategiczne cele, takie jak zmniejszenie liczebności wojsk USA stacjonujących na półwyspie. To pozwoliłoby Pekinowi na większą kontrolę Cieśniny Koreańskiej i tym samym na uzyskanie geopolitycznej przewagi nad Japonią. Do rozmów mogły skłonić Kima także silne sankcje ekonomiczne i chęć dalszego rozwoju swojego kraju. Prognozuje się, że brak szybkiego zmniejszenia albo zniesienia tych sankcji doprowadzi wkrótce do zapaści ekonomicznej kraju, co po ostatnim ożywieniu gospodarczym potencjalnie mogłoby wywołać falę buntów w społeczeństwie koreańskim. Ważnym czynnikiem było też niedawne zniszczenie, prawdopodobnie w wyniku błędów, całego kompleksu laboratoriów wojskowych testujących ładunki jądrowe i rakiety je przenoszące, wraz z zapadnięciem się części góry, wewnątrz której od lat były wykonywane testy.
Trump oczywiście przedstawia opinii światowej zupełnie inną narrację – o swoim niepowtarzalnym uroku osobistym i budowaniu personalnej relacji, odwołując się podczas spotkania w Singapurze do taktyki familiarnej, tak jak to robił rok wcześniej w przypadku przywódcy Chin Xi Jinpinga, gdy zaprosił go do swojego prywatnego klubu na Florydzie, by nawiązać z nim osobistą więź. Oczywiście jeśli ugoda dojdzie do skutku, będzie to wielkie zwycięstwo Trumpa, niezależnie od tego, ile w tym będzie jego faktycznych zasług. Jeśli zaś rozmowy okażą się fiaskiem, amerykański prezydent zapewne wróci do wygrażania pięścią Korei i Chinom. Na razie trudno jednoznacznie powiedzieć, na ile cały ten udramatyzowany spektakl, którego od ponad roku jesteśmy świadkami, okaże się sukcesem. Nie wiadomo bowiem, czy strony będą w stanie osiągnąć zadowalający kompromis i wywiązać się z realizacji ogłoszonych celów, zwłaszcza że Kim nie przedstawił jeszcze swoich warunków.
Warto podkreślić, że sama zgoda na negocjacje z USA zapadła w Pjonjangu w dużym stopniu niezależnie od poczynań samego Trumpa, który przed szczytem, a to upokarzał Kima, a to go zastraszał, a to pokazywał dość wymownie, co czeka Koreę, jeśli nie zgodzi się na warunki stawiane przez USA. | Rafał Wonicki
W przypadku tak wytrawnego gracza, jakim jest koreański przywódca, dotychczasowa strategia Trumpa typu „dobry/zły glina” oraz sztuczki handlowca, który roztacza perspektywę prosperity, jaka po denuklearyzacji nastąpi w Korei, mogą nie zdać egzaminu. O wiele więcej będzie zależało od konkretnych uzgodnień i gwarancji, które zapewnią Kima o jego bezpieczeństwie. Proces negocjacyjny będzie wymagał czasu oraz dużych ustępstw ze strony USA, za które Trump może być atakowany przed zbliżającymi się wyborami. Już teraz jego deklaracja o zaprzestaniu amerykańskich ćwiczeń wojskowych w Korei Południowej wzbudziła wśród republikanów zaniepokojenie.
Niezależnie więc od tego, jak bardzo Trump będzie czarował Kima, jeśli ten nie będzie przekonany o realnym zabezpieczeniu swoich interesów – zwłaszcza politycznego i ekonomicznego bezpieczeństwa – to do żadnej trwałej ugody nie dojdzie, nawet przy naciskach ze strony Chin. Podstawowym zaś elementem zapewniającym do tej pory Korei bezpieczeństwo jest właśnie posiadany przez nią arsenał rakiet z głowicami atomowymi, które już teraz mogą dolecieć do wybrzeży USA. Rację mogą mieć analitycy, którzy twierdzą, że prawdziwą intencją Kima nie jest rozbrojenie swojego kraju, a jedynie zmniejszenie międzynarodowej presji politycznej i ekonomicznej. Jeśli dojdzie do redukcji posiadanego przez Koreę arsenału, to zapewne nie w takim stopniu, by można było ją zaatakować bez ogromnych strat własnych. Tysiące ukrytych dział pozostanie wymierzonych w Seul i Korea wciąż będzie mogła szantażować wspólnotę międzynarodową, wymuszając wsparcie ekonomiczne w zamian za pokój.
Pomimo niepewności i wielu sprzecznych interesów, rozmowy w Singapurze dają jednak największą od lat szansę na nowe otwarcie geopolityczne w rejonie Półwyspu Koreańskego. Jeśli porozumienie udałoby się zrealizować nawet częściowo, to z politycznej mapy świata zniknęłoby jedno z najbardziej konfliktogennych miejsc. I to w zasadzie jest stawką w tych negocjacjach, niezależnie od partykularnych interesów uczestniczących w nich stron.
Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Wikimedia Commons