Pierwszym tego rodzaju głosowaniem było naturalnie rozpaczliwe referendum Bronisława Komorowskiego. Pośpiesznie zarządzone po przegranej pierwszej turze wyborów, z dziwnymi pytaniami dotyczącymi ordynacji wyborczej i podatkowej. Kosztowało ponad 70 milionów złotych, frekwencję wyniosła 7,8 procent – a efektem politycznym było ostateczne ośmieszenie Komorowskiego, a nie zapobieżenie jego porażce. Andrzej Duda prawdopodobnie chce pod każdym względem poprawić te wyniki.

Zamiast trzech pytań, mamy więc ich aż piętnaście – w większości równie bezsensownych, sprowadzających przedmiot referendum do kwestii już dawno w ustroju polskim uregulowanych (wyższość prawa krajowego nad prawem unijnym, konstytucyjna ochrona rodziny i macierzyństwa, społeczna gospodarka rynkowa); ustrojowo nierealnych (podporządkowanie resortów siłowych prezydentowi) albo politycznie tendencyjnych („pytanie o 500+” czy samo pytanie o konieczność zmiany Konstytucji). Dokładne analizy już pojawiają się w prasie, choć na tym etapie są raczej bezcelowe – bo tego, co ostatecznie w referendum się znajdzie, nie wie pewnie jeszcze sam Duda.

Zamiast jednodniowego głosowa Kancelaria Prezydenta forsuje opcję dwudniową, wyznaczoną na 10 i 11 listopada. Poza wygenerowaniem w ten sposób o wiele wyższych kosztów organizacyjnych, jest to aż nazbyt oczywista próba wprzężenia debaty referendalnej w patriotyczno-niepodległościową oprawę. Zastępca szefa Kancelarii Prezydenta już teraz snuje marzenia o tym, że Polacy spędzą ten listopadowy weekend na obchodach, a potem pójdą prosto na głosowanie.

Prezydent, który sam łamie Konstytucję, fantazjuje o pisaniu nowej, a we współudział usiłuje wmanewrować resztę społeczeństwa. Po stronie czołowych sił opozycyjnych coraz głośniej pojawiają się głosy, by referendum zbojkotować – co pozostaje jedynym racjonalnym rozwiązaniem. Rozważmy bowiem dwie inne możliwe opcje: wzięcie udziału, ale oddanie nieważnego głosu oraz wzięcie udziału i masowe zagłosowanie przeciw Dudzie. Opcja pierwsza (poza etycznie wątpliwym aspektem celowo nieważnego głosowania) jest przede wszystkim bezsensowna logistycznie: trudno zachęcać do mobilizacji obywateli tylko po to, by wrzucili pustą kartkę do urny. Opcja druga wydaje się nawet atrakcyjna, bo na przykład pytania dotyczące obecności Polski w UE mogłyby być demonstracją proeuropejskich i demokratycznych aspiracji większości społeczeństwa. Tyle tylko, że pozostałe pytania prawdopodobnie zostaną rozmyte na tyle, że jednoznaczne określenie spójnych instrukcji głosowania będzie problematyczne (na przykład: „2×TAK, 8×NIE”?). W tej sytuacji jakikolwiek udział w referendum staje się akceptacją reguł gry ustalonych przez Andrzeja Dudę. Na to praworządni obywatele nie powinni sobie pozwolić.

Bojkot referendum jest dla sił opozycyjnych także najlepszy, bo najłatwiejszy. Wystarczy po prostu zachęcać do pozostania w domach – co zapewne wybierze większość Polaków niezależnie od poglądów. Obóz prezydencki pada tu zresztą ofiarą własnej zagrywki, bo patrząc na frekwencję, znacznie bardziej opłacalne byłoby dlań połączenie referendum na przykład z wyborami samorządowymi lub europejskimi. Takie propozycje już wcześniej się pojawiały, jednak chyba zostały ostatecznie zarzucone. Jeżeli więc w Kancelarii Prezydenta pragmatyzm ustępuje miejsca symbolicznym fantasmagoriom 11 listopada, tym bardziej nie należy ułatwiać rządzącym zadania.

W zdrowym demokratycznym państwie moralnym obowiązkiem obywateli jest branie udziału w głosowaniach i współudział w kształtowaniu ustroju. Wykoślawione prezydenckie referendum udowadnia, że ponurym obowiązkiem polskich obywateli będzie zignorowanie głosowania i odmówienie udziału w hucpie wokół Konstytucji. Powszechny bojkot będzie najdobitniejszym wyrazem sprzeciwu wobec Andrzeja Dudy i głosem za obroną ustawy zasadniczej.

 

* Tekst wyraża poglądy autora.

Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Pixabay.com.