Jedna bowiem z nielicznych rzeczy, co do których wszyscy obserwatorzy amerykańskiej polityki byli zgodni, to fakt, że Kennedy był najważniejszym obecnie członkiem Sądu Najwyższego. Pełnił tę samą rolę, którą w wyborach prezydenckich przez lata pełniła Floryda. Tak jak zwycięstwo w „słonecznym stanie” często było konieczne do zdobycia większości głosów elektorskich, tak Kennedy’ego należało przekonać do swojej sprawy, argumentując przed Sądem Najwyższym. To jego głos okazywał się decydujący, przechylał szalę to na korzyść czterech konserwatystów, to na korzyść czworga liberałów.

Mianowany przez Reagana Kennedy był konserwatystą, co do tego nie ma żadnej wątpliwości. W sprawie Bush kontra Gore w 2000 roku poparł republikanina, oddając mu Biały Dom; uznał Obamacare za niekonstytucyjne; to on wreszcie napisał uzasadnienie znienawidzonego przez lewicę wyroku w sprawie Citizens United, zezwalającego korporacjom na nieograniczone finansowanie kampanii wyborczych. Znany był jednak z tego, że uważnie wysłuchiwał racji obu stron i potrafił stanąć po tej, z którą niekoniecznie zgadzał się ideologicznie. Kennedy jest wierzącym katolikiem, ale zawsze sprzeciwiał się próbom podważenia wyroku Roe kontra Wade i odebrania kobietom prawa do aborcji, wreszcie to jego głos umożliwił w 2015 roku wprowadzenie równości małżeńskiej (do tego wyroku również napisał uzasadnienie).

Tym trudniej zrozumieć obecną decyzję Kennedy’ego. Nie ma nic dziwnego w tym, że sędzia Sądu Najwyższego decyduje się odejść na emeryturę, wiedząc, że jego następcę mianuje bliski mu ideologicznie prezydent – jest to powszechna praktyka, z której korzystały obie strony. Sęk w tym, że taka decyzja, w momencie, kiedy trwa śledztwo w sprawie rosyjskiej ingerencji w ostatnie wybory, jest de facto opowiedzeniem się po stronie nie tyle Partii Republikańskiej, co Donalda Trumpa. Kennedy musi też sobie zdawać sprawę z tego, że jego odejście z Sądu zaburzy delikatną równowagę, że orzecznictwo Sądu Najwyższego zmieni się na dużo bardziej konserwatywne, a pod znakiem zapytania stanie samo dziedzictwo Kennedy’ego – amerykańska prawica nie kryje się z tym, że marzy się jej zakaz aborcji, może też delegalizacja małżeństw jednopłciowych. Niektóre republikańskie stany już mają prawo, które – jeśli wyrok w sprawie Roe kontra Wade zostanie uchylony – automatycznie, bez głosowania, zakaże aborcji w danym stanie. Nowa, konserwatywna większość w Sądzie Najwyższym pozwoli na zrealizowanie tych celów i to dość prędko. W połączeniu z mniej widocznym, ale trwającym od roku masowym obsadzaniem sądów niższych instancji zdeklarowanymi konserwatystami, zmiana kursu amerykańskiego orzecznictwa w prawo będzie niezaprzeczalnym dziedzictwem prezydentury Trumpa, takim, którego skutki Amerykanie odczuwać będą przez następne kilkanaście (lub nawet kilkadziesiąt) lat.

Skąd pewność, że tak będzie? Trump zapowiedział już, że nowego sędziego mianuje jak najszybciej; Mitch McConnell, szef republikańskiej większości w Senacie, zapewnił, że proces nominacji także będzie szybki. Ten sam McConnell, przypomnijmy, w 2016 roku blokował nominację Merricka Garlanda, wybranego przez Baracka Obamę w miejsce zmarłego nagle konserwatywnego sędziego Antonina Scalii. Powołał się przy tym na wymyśloną na poczekaniu „zasadę”, zgodnie z którą jakoby nie nominuje się sędziego w roku wyborczym. Choć Scalia zmarł w lutym, republikanie przez rok nie dopuścili nawet do wysłuchania Garlanda, a co dopiero do głosowania nad jego kandydaturą – wakat utrzymał się aż do wiosny 2017 roku, kiedy Senat zatwierdził wybranego przez Donalda Trumpa ultrakonserwatystę Neila Gorsucha (nawiasem mówiąc, byłego asystenta Kennedy’ego). Republikanie de facto – trudno tu o inne określenie – ukradli miejsce w Sądzie Najwyższym.

Dziś demokraci wezwali McConnella do wstrzymania się z wyborem następcy Kennedy’ego, bowiem rok 2018 też jest rokiem wyborczym, ale jest to wołanie na puszczy. Demokratyczna mniejszość w stuosobowym Senacie nie ma żadnych narzędzi, którymi mogłaby zablokować czy wpłynąć na wybór nowego sędziego. Filibuster, czyli proceduralny sposób na zwiększenie wymaganej większości do 60 głosów, już nie obowiązuje – w 2013 roku znieśli go sami demokraci, sfrustrowani tym, że Republikanie blokują nominacje Obamy do sądów niższej instancji. Dzięki temu dziś Trump w rekordowym tempie i bez żadnego problemu obsadza sądy apelacyjne białymi, konserwatywnymi mężczyznami. W 2016 roku republikanie wykorzystali ten precedens i znieśli filibuster także przy głosowaniu nad kandydatami do Sądu Najwyższego, bez czego nie udałoby się zatwierdzić Gorsucha.

Jedyna szansa na wybór kogoś, kto byłby w stanie wejść w rolę Kennedy’ego, a nie bez wahania przyłączyć się do czwórki konserwatystów, to sumienie kilkorga republikańskich senatorów. Republikańska większość wynosi tylko dwa głosy, a ponieważ John McCain jest śmiertelnie chory i nie bierze udziału w głosowaniach, tak naprawdę tylko jeden. Czy republikanki Lisa Murkowski i Susanne Collins, deklarujące się jako pro-choice, poprą kogoś, czyj głos może odebrać prawo kobietom do decydowania o swoim ciele? Co zrobią Jeff Flake i Bob Corker, którzy już nie raz przeciwstawili się publicznie Trumpowi, ale przecież są zdeklarowanymi konserwatystami? Czy byliby zdolni zablokować nominację kolejnego Gorsucha i wymóc na prezydencie wybór kogoś niezbyt kontrowersyjnego? Jest na to jakaś szansa, ale, jak pokazuje nam doświadczenie, w Partii Republikańskiej coraz trudniej o indywidualizm i wyłamywanie się z szeregu.

Trump i McConnell powinni wszakże brać to pod uwagę, bo wszelkie opóźnienia w zatwierdzeniu nominacji mogą sprawić, że o kandydaturze nowego sędziego będzie decydować już nowy, wybrany w listopadzie Senat. Midterms, wybory w połowie kadencji prezydenckiej, zawsze cieszyły się mniejszym zainteresowaniem wyborców i na to po cichu liczyli demokraci: z jednej strony, że ich wyborcy, niesieni gniewem wobec Trumpa, pofatygują się do urn; z drugiej – że umiarkowani republikanie, rozczarowani „trumpizacją” partii, zostaną w domach. Jeśli jednak GOP uda się uczynić z Sądu Najwyższego i sądów w ogóle jeden z najważniejszych tematów wyborczych, nawet sceptyczni wobec Trumpa republikanie mogą się zmobilizować i pójść zagłosować. Byle tylko „obronić sądy”.

 

Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Flickr.com