DJ Koze przeszedł długą artystyczną drogę. Pierwsze sukcesy przeżywał w latach 90. w hip-hopowym zespole Fischmob. Kiedy ten się rozwiązał, wraz z innym DJ-em ze starego składu założył pod koniec wieku International Pony. Gdy mikstura electropopu przyprawionego funkiem pichcona przez ten zespół dogorywała pod koniec pierwszej dekady XXI wieku, uwaga i kariera DJ-a Koze skierowana była już na kolejne gatunki. Ostatecznie jako solista gładko wylądował w rodzinie święcącej wtedy największe triumfy kolońskiej wytwórni Kompakt. Wydał tam swoje pierwsze solowe single i album, idealnie wpasowujące się w firmową minimalowo-popową stylistykę wydawcy. Od tego czasu opublikował szereg krótkich form w wielu wytwórniach, zdążył też założyć własną, w której barwach pięć lat temu światło dzienne ujrzał jego drugi album, „Amygdala”. Wygląda więc na to, że Stefan Kozalla (bo tak się naprawdę nazywa) zadomowił się już w scenicznej personie DJ-a Koze i następnych wolt gatunkowo-pseudonimowych nam oszczędzi. Słychać to wyraźnie na jego najnowszym albumie „Knock Knock”.
Nowy album
„Knock Knock” jest trzecim albumem Kozalli solo, rozwijającym stylistykę i koncepty poprzedniego. Tamten porzucał odchodzący do lamusa minimal na rzecz deep house’u z domieszkami downtempo, indietroniki czy popu. Z pewnością lepiej nadawał się na domowe odsłuchy w pogodne, letnie popołudnia niż imprezę techno w jakiejś zapomnianej, a mrocznej piwnicy.
Najnowszy album nie zaskakuje, a kontynuuje. Odchodzi jeszcze dalej od parkietowej przydatności niż „Amygdala”. Na szesnastu utworów może cztery zdobywają się na taneczne tempo, które zdają się utrzymywać najwyższym wysiłkiem woli. Reszta obija się spokojnie i nieśpiesznie, budując raczej niezobowiązującą atmosferę plażowego afterparty niż festiwalowego party, na którym w ostatnich latach najczęściej można spotkać jej autora. „Knock Knock” zdaje się więc dlań odskocznią, artystyczną ucieczką i odetchnieniem od życia popularnego DJ-a w ciągłej trasie.
Koze nie poszedł w ślady wielu znanych i lubianych DJ-ów, których albumy są zbiorami utworów w branży określanych mianem „DJ tools”, didżejskich narzędzi, skomponowanych do rozgrzewania parkietów, lecz nie uważnego, wielokrotnego przesłuchiwania. Stworzył dzieło takie, jakiego sam chciałby słuchać, zamiast nad nim pracować. Wskazują na to jeszcze dwa objawy poza niskimi tempami: dobór oswojonej palety dźwiękowej i równie bezpiecznych gościnnych występów.
Rdzeń brzmienia drugiego i trzeciego albumu Koze czerpie z czasów, które odegrały formacyjną rolę dla klubowego etapu jego kariery. Gdzieś tam pod kolejnymi warstwami autoironicznego poczucia humoru i wyluzowania znajduje się muzyka elektroniczna ze znaczkiem jakości Kompaktu. Kolońską mieszaninę klubowych rytmów i popowej wrażliwości Koze zaprawia disco, soulem, trip hopem, downtempo, a nawet folkiem. Cała ta litania pracuje na wspomniane spowolnienie pierwotnej formuły.
Mieszanie szacownych inspiracji może stać się jednak mieczem obosiecznym, a znaczek jakości – piętnem. Powstaje bowiem pytanie, czy niestrudzone zderzanie wyeksploatowanych gatunków może doprowadzić do powstania nowej jakości? „Knock Knock”, albumowi brzmiącemu, jakby spóźnił się kilka lat z premierą, niestety ta sztuka się nie udała. Dzieła zbudowanego z elementów, których najmłodsze mają 5–10 lat na karku, nie możemy uznać za nowatorskie.
Koze na tej samej zasadzie zderza i miesza występy szacownych gości. O ile na poprzednim albumie zaproszeni wykonawcy udzielali się przede wszystkim wokalnie, o tyle na nowym inspirują także warstwę kompozycyjną. Utwory z wokalami José Gonzáleza czy Róisín Murphy niebezpiecznie zbliżają się do gatunków, w których goście się specjalizują. Koze bezwiednie potwierdza niepisaną zasadę, mówiącą, że jeśli na albumie jest prawie tyle gościnnych występów co utworów, to autorowi musiały skończyć się pomysły, dlatego wysysa je z kolegów po fachu. „Knock Knock” niestety to nie pomaga, bo Koze dobiera ich niefortunnie spośród artystów, którzy czasy świetności mają już za sobą.
Lecz powyższe zarzuty dla samej muzyki nie są zgubne. DJ Koze nagrał niezobowiązujący album w stylu bliskim jego sercu, ku uciesze krytyków i fanów, niemal jednogłośnie wyrażających swoje ukontentowanie na forach internetowych. Skoro wszyscy są zadowoleni, to w czym tkwi problem?
Wydaje mi się, iż obserwujemy wypływanie na szersze wody nurtu, który nazwałbym adult contemporary (AC) sceny klubowej. AC to fascynujące zjawisko popkultury, nisza muzyki prostej, łatwej i przyjemnej, skierowanej do dojrzałego odbiorcy nieidentyfikującego się z żadnym konkretnym gatunkiem. Ta muzyka przede wszystkim nie zagraża, nie atakuje, nie narzuca się i nie krzyczy, jak wiele radiowych hitów skierowanych do młodzieży. Zachowuje jednak ich popową wrażliwość: ulubienie wpadającej w ucho melodii mającej bezproblemowo rozerwać publikę. A że publika to już podstarzała, nie będzie harcować do „Despacito”, wybierze balladę Michaela Bublé. Taki „piknikowy nastrój” stojący w kontraście do hałaśliwego nastroju niejednego festiwalu, na którym Koze zarabia na chleb i domek letniskowy w Katalonii, panuje właśnie na „Knock Knock”. Słowem, DJ Koze powoli staje się klubowym odpowiednikiem Ewy Bem. Nie jest on rzecz jasna pierwszym DJ-em starzejącym się razem ze swoimi fanami, lecz udało mu się przy tym zachować pozycję „na pierwszych stronach” najważniejszych portali branżowych. I tu leży problem pogrzebany.
…i szum medialny wokół
Dziwi zmasowana promocja DJ-a Koze na opiniotwórczych portalach sceny. Recenzje pojawiły się na wszelkich stronach pozostających na bieżąco z prądem elektroniki, a cztery główne z nich poświęciły Koze obszerne teksty reporterskie. Dziennikarze przyznali mu nieproporcjonalnie wiele uwagi zwłaszcza w kontraście do innych uznanych producentów, którzy wydali niedawno nowe albumy: Planetary Assault Systems, Mr. Fingers, Dettmann | Klock. Co zmieniło się przez pięć lat od wydania poprzedniego albumu artysty, który już wtedy był popularny?
Porzućcie teorie spiskowe, wytwórnia za nim stojąca na pewno nie przekupiła dziennikarzy na taką skalę. Nie stać jej, bo to stosunkowo niewielkie przedsięwzięcie prowadzone przez samego Koze. Zresztą, gdyby rzeczeni dziennikarze byli sprzedajni, pialiby z zachwytu nad dokonaniami gwiazd EDM-u, za którymi stoją najpotężniejsze wytwórnie świata. Koze także nie dochrapał się pozycji artysty, którego nie można krytykować. Jest raczej jednym z kasty DJ-ów, którzy po odniesieniu sukcesu na globalnej scenie czas na nagranie nowej muzyki muszą wycinać gdzieś pomiędzy występami w Azji i Ameryce.
Wygląda więc na to, że powód medialnego szumu wokół „Knock Knock” jest banalny. Koze okazuje się szczególnie wdzięcznym obiektem pracy reporterskiej. Otworzył się w końcu na dziennikarzy, z którymi wcześniej niechętnie przestawał. Ci nie pozostają mu dłużni, spijając bezkrytycznie każde jego słowo. Artysta sprawia wrażenie szczerego, dzieląc się z reporterami swoimi lękami i zaliczając obowiązkowe narzekanie na hektyczne życie człowieka sukcesu. A występując przed kilkutysięczną publicznością, nie zapomni o zapaleniu kadzidła za konsoletą. Jak go nie lubić?
Koze tym samym dba o image DJ-a, który na własnych warunkach pogodził się z wymogami show-biznesu. Przede wszystkim woda sodowa nie uderzyła mu do głowy. Pozostał skromnym człowiekiem, nucącym na melodię hitu globalnej gwiazdy Jennifer Lopez „I’m still Jenny from the block” – „wciąż jestem chłopakiem z małego miasteczka”. Wbrew didżejskiemu dress code’owi stawiającemu na czerń, ubiera się kolorowo, lecz nie krzykliwie. Inspiruje się religiami Wschodu, lecz nie każe się tytułować Maharishi Koze Yogi. Nie gwiazdorzy, nie spogląda na rozmówcę z góry, jest nieustannie autokrytyczny i niepewny swego, jakby nagrał dopiero debiutancki singiel.
Nie przeszkadza mu to korzystać z życia i możliwości, jakie daje przynależność do „didżejskiej bańki” najpopularniejszych. Lecz znów nie pozostawia wątpliwości, iż to on panuje nad swoim sukcesem, nie na odwrót. Zachował przecież autonomię artystyczną, czego najlepszym dowodem jest publikowanie „dziwacznej” muzyki. Taki przynajmniej panuje konsensus wśród dziennikarzy, standardem jest określanie wszelkich kompozycji Kozalli jako dziwnych bądź ekscentrycznych. Przekonują nas jednym głosem, że producent tak bezkompromisowej muzyki nie mógł się sprzedać, dlatego wciąż cieszy się szacunkiem w podziemiu. Słowem, Koze, któremu zdaniem reporterów udała się sztuka posiadania i zjedzenia ciastka sukcesu, jest idealnym materiałem do mitologizacji.
Niech żyje (szczera) wtórność
Do czego bowiem dziwactwa Koze’go się sprowadzają? Sporo ich w muzycznym opakowaniu: zabawnych okładkach albumów, grach słownych w tytułach utworów, autoironicznych i kolorowych teledyskach. Sporo uroczych dziwactw zawiera także image samego artysty: poleciał specjalnie do Barcelony na sesję zdjęciową promującą najnowszy album, a na profilu facebookowym publikuje zdjęcia swojego kota czy własne, na porzuconym w głuszy sedesie. Słowem, Koze dokłada starań, by otoczka jego muzyki była ekscentryczna w bezpiecznych granicach – nie na tyle, by odbiorców dezorientować czy odpychać.
Nie da się jednak utrzymywać, że samo „Knock Knock” jest bezkompromisowe, czy chociaż dziwaczne. Co z tego, że jest utrzymane w nieśpiesznych tempach? Koze i tak blednie przy Tale of Us, którzy również zarabiają na chleb w globalnym obiegu didżejskim, a wydali album ambientowy w Deutsche Grammophon! Również styl Koze nie jest już nowatorski, nawet jeśli był 10 lat temu. Jeśli artysta konsekwentnie działa latami według określonego wzorca, to fani, chcąc nie chcąc, się z nim oswoją. Dobrze słychać to na „Reincarnations”, dwóch kompilacjach remiksów Koze z lat 2001–2009 i 2009–2014. Jak na prace, które może dzielić nawet kilkanaście lat, pozostają spójne stylistycznie. Zapewne w 2001 roku pierwsze z nich brzmiały świeżo, lecz trudno utrzymywać to samo o ostatnich z 2014 roku.
Koze mimo to wciąż jest wziętym remikserem, ostatnio popularność zdobyła jego reinterpretacja „Operator” Låpsley. Z popowej piosenki młodej wokalistki uczynił klubowy hit disco, na poziomie tych, które kilkanaście lat temu budowały jego prestiż. Trudno jednak zachwycać się rzekomym dziwactwem czy nowatorstwem kompozycji.
A to właśnie robią dziennikarze głównych portali muzycznych w recenzjach „Knock Knock”. Nie wątpię, że album autentycznie im się spodobał. Lecz prywatny entuzjazm to jedno, a rzetelne i wiarygodne opowiedzenie o nim w mediach to drugie. Kiedy upublicznia się opinie na temat muzyki, trzeba sobie boleśnie szczerze odpowiedzieć na pytanie: czy podoba mi się, bo lubię ten styl, czy jest rzeczywiście nowatorska? W wypadku „Knock Knock” w rachubę wchodzi tylko pierwsza opcja.
Muzyka przez szczere postawienie sprawy nie straci jednak na wartości. Miejsce na scenie elektronicznej znajdzie się i dla rzeczywiście dziwacznej awangardy i dla klubowego adult contemporary. Nie trzeba przebierać jednych w szaty drugich, by usprawiedliwiać swoje inklinacje. Tymczasem z reportaży o DJ-u Koze najwięcej dowiadujemy się właśnie o dziennikarskim micie DJ-a Koze, sprzedającym branżowe gusta w wielkich słowach. Sam Stefan Kozalla ginie z oczu gdzieś pomiędzy suchymi faktami biograficznymi a myśleniem życzeniowym autorów. Drodzy dziennikarze, pozwólcie Koze stać się Michaelem Bublé sceny klubowej.
Album:
DJ Koze – „Knock Knock”
Wyd. Pampa Records, maj 2018 r.