W cieniu Błękitnego Meczetu, na samym końcu placu Końskiego w Stambule, którego obwód wyznacza tor bizantyjskiego Hipodromu, znajduje się wylot krętej uliczki. Brukowana i wąska droga biegnie stamtąd stromo w dół, mija meczet Mehmeda Paszy Sokolovića – od którego bierze swoją nazwę – niżej wpada w ulicę Uzbeków, nad którą dniem i nocą unosi się mgła niejasnego niebezpieczeństwa, po czym spływa do dzielnicy Kadırga. Tamtejsze wysadzane platanami uliczki wolne są od turystycznego gwaru Starego Miasta.

Sokolović, patron ulicy i fundator meczetu, nie osiągnąłby wiele jako polityk we współczesnej Turcji, za czasów niemiłościwie panującego Recepa Tayyipa Erdoğana. Mehmed Pasza urodził się w Serbii, w prawosławnej rodzinie pasterzy, miał jednak szczęście wzrastać w czasie, gdy nad Bosforem obcy etnos nie zamykał drzwi do kariery. Porwany jako dziecko w szeregi janczarów, wspiął się na sam szczyt drabiny szesnastowiecznej osmańskiej biurokracji i został wielkim wezyrem – premierem na dworze Sulejmana Wspaniałego, a potem faktyczną głową państwa za rządów Selima II. Miał wielką władzę i wielkie ambicje, dowodził nawet inwazją na Sumatrę, snuł plany przekopania kanału sueskiego. Nic dziwnego, że miał też wielu wrogów. Powiadają, że wyrok na jego życie wykonał jeden z ostatnich zabójców zakonu asasynów.

Egzamin w cechu reporterów

Nieraz tak bywa – i tak to się stało w powyższych zdaniach – że doświadczenie egzotyki owocuje nieodpartą pokusą opowieści i przymusem stylizacji. Wszystko jest pretekstem do anegdoty, lot pióra na kartkach notesu jest celny i prędki; wątki, dygresje i metafory są na wyciągnięcie ręki, a obiektyw sam wyostrza najlepszy fragment kadru. Tak jak w poprzednim akapicie, profuzja kontekstów czających się za każdym rogiem, którą wzmacniają jeszcze osobiste doświadczenia lekturowe, sprawia, że pisanie staje się niebezpiecznie łatwe.

Możliwe, że miejsca takie jak Stambuł same do tego prowokują. Trudno postawić krok, by nie potknąć się o ślady intryg pałacowych i polityczno-wojskowych przewrotów. Powstają wtedy czasem książki tak obfite w atrakcyjną treść, jak wydana przez Agorę „Rzeź na Tarlabaşı” Thomasa Orchowskiego – ale rzadko tak samo dobre. Ten debiut jest poważnie przygotowany, przekonsultowany z ekspertami, pisany jako swoisty egzamin mistrzowski w cechu reporterów. Widać jednak na tej pracy smugi, które każą zadać sobie pytanie, czy podróż czeladnicza tego autora rzeczywiście już się zakończyła i czy wyzwolił się na samodzielnego twórcę.

Manowce erudycji

Książka Orchowskiego jest świadectwem nierozstrzygniętej walki pomiędzy debiutantem a jego reporterskimi i historiograficznymi poprzednikami, spod których wpływu próbuje się w książce uwolnić. Pojęcie lęku przed wpływem możne posłużyć całkiem udatnie za klucz do lektury tego debiutu. Dobrze jednak podjąć ją bez właściwej Haroldowi Bloomowi, który ukuł ten termin, psychoanalitycznej pedanterii i przychylnie spojrzeć na zmagania debiutanta.

„Rzeź na Tarlabaşı” jest bowiem książką atrakcyjną rynkowo i trafiającą w zainteresowania polskich miłośników non-fiction. Wszak jeden z głównych bohaterów książki, prezydent Recep Tayyip Erdoğan, zarówno swoimi prorosyjskimi sympatiami, jak i rozpisanymi przedterminowo czerwcowymi wyborami prezydencko-parlamentarnymi zapewnia sobie miejsce w polskich serwisach informacyjnych, nieświadomie pomaga Orchowskiemu. Raczej bez szans na wdzięczność, bo autor nie kryje swojej wrogiej postawy dla nieliberalnej praktyki i teorii politycznej Erdoğana.

Ale wróćmy do samego reportażu. Orchowski być może nie zdawał sobie sprawy, że materiał, który zebrał osobiście w Stambule i Ankarze, jest sam w sobie na tyle wartościowy, że starczyłoby go na dobry debiut. „Rzeź na Tarlabaşı” pozbawiona licznych odniesień do książek, które Orchowski wcześniej przeczytał, a teraz „przepowiada” swoim czytelnikom, byłaby może publikacją mniej obszerną i wyczerpującą, ale chyba lepszą, bo wolną od nadmiaru lekturowego sztafażu. Choć, oczywiście, są również i dobre aspekty tego podejścia. Mam na myśli choćby rozdział, w którym Orchowski oddaje głos ormiańskim ofiarom ludobójstwa z 1915 roku, będący adaptacją anglojęzycznego opracowania źródłowego.

Niestety, starając się wpleść te obce nici we własną tkaninę, autor nie unika jednak męczących stylizacji o nieco pretensjonalnym charakterze. Te inspirowane albo polską szkołą reportażu, albo rytmem prozy hemingwayowskiej zabiegi sprawiają, że fragmenty obcego pochodzenia różnią się stylistycznie od własnej opowieści Orchowskiego. Autor „Rzezi na Tarlabaşı” usiłuje stopić wiedzę źródłową z oryginalnymi wątkami, jednak z różnym skutkiem. W jednym z rozdziałów nie da się właściwie stwierdzić, kto prowadzi narrację – Orchowski czy autor źródłowego materiału.

Rozmowy i anegdoty

Orchowski bez trudu dowodzi za to swoich kompetencji jako wywiadujący. Relacje z rozmów z tak różnymi Turczynkami i Turkami, jak transseksualista, gwardziści popierający obóz władzy, młodzi Stambulczycy czy dziennikarz liberalnej gazety „Cumhuriyet” nie tylko wprowadzają nowe wątki do polskiej dyskusji o tureckim społeczeństwie, ale również bardzo dobrze oddają drzemiące w nim wewnętrzne napięcia. Zarówno te, które można określić mianem twórczego fermentu, jak i te, które skutkują przemocą oraz niesprawiedliwością. Nawet kwestię nieobcą polskim mediom, jak prawo do noszenia przez kobiety chust na uniwersytetach, Orchowski umie dzięki własnej pracy reporterskiej opowiedzieć w zupełnie nowy, oryginalny sposób.

Ale są też w książce wątki do tego stopnia znane i wyeksploatowane, że nie wywołują choćby cienia intertekstualnej podniety. Historia bezdomnych psów wywiezionych na jedną z Wysp Książęcych w 1911 roku jest już tak wytarta, że nawet ubranie jej w surowe szaty krótkich, reporterskich zdań Orchowskiego stylisty nie wnosi kompletnie nic. Czy ta historia, przywoływana w tysiącach publikacji jako mroczna metafora konania Imperium Osmańskiego albo przedstawiana jako ponura parodia modernizacji, rzeczywiście stanowi niezbędne tło dla nowych treści, które wprowadza autor? Czy jest na przykład istotnym kontekstem dla protestów w Parku Gezi albo zamachu stanu 15 lipca 2016 roku – tematów, w które autor może podzielić się unikalnym wglądem? Raczej nie, więc po co w ogóle jest przywołana w „Rzezi na Tarlabaşı”? Można by ją choćby nieco odświeżyć, gdyby autor pokusił się na przykład o wskazanie teologicznych źródeł niechęci islamu do psów albo jej rewersu – miejscami infantylnej – sympatii Turków do kotów. Niestety, nic takiego nie ma miejsca. Konwencjonalne anegdoty zmierzają do łatwych do przewidzenia point.

Stróże z Muzeum Mickiewicza

Z kolei pod koniec książki Orchowski przywołuje typologię politycznych interpretacji różnych stylów zarostu Turków, która być może polskim czytelnikom jest znana „tylko” z wydanej raptem kilka lat temu książki Witolda Szabłowskiego „Zabójca z miasta moreli”, a w źródłach obcojęzycznych powraca zwykle w kontekście nazwiska socjologa z Uniwersytetu Uludağ – Hüsamettina Arslana. Czemu zatem w tym fragmencie „Rzezi na Tarlabaşı” nie ma żadnego odnotowania faktu, że typologia ta nie jest autorskim pomysłem Orchowskiego, ale pożyczonym wątkiem, w którym dobrze mają się odbijać diagnozy i oceny autora?

Również tytułowa bohaterka książki, stambulska zła dzielnica Tarlabaşı, traci na tym przybraniu źródłowym sztafażem. Orchowski w pierwszych rozdziałach trafnie i bez uprzedzeń – choć też, niestety, i bez dystansu – opisuje ją jako mikrokosmos i metaforę zmian społeczno-politycznych w nowoczesnej i współczesnej Turcji. W kolejnych rozdziałach porzuca jednak Tarlabaşı, zanim je do końca literacko wykorzysta. Etnograficzny czy podróżniczy wątek nie zostaje więc w pełni wyzyskany. Dzieje się tak choćby w przypadku Muzeum Mickiewicza, które Orchowski w książce omija, zauważając jedynie, że jego budynek nie jest oryginalnym miejscem śmierci poety, ale jego późniejszą rekonstrukcją.

Można z książki domyślać się, że Orchowski tego muzeum nie odwiedził. Szkoda! Piwnica, w której złożono tymczasowo ciało Adama, jest nadal tą prawdziwą. Stróże tego muzeum natomiast, tyleż zdemoralizowani nieróbstwem, co niekompetentni w kwestiach historycznoliterackich, to wymarzeni rozmówcy, których Orchowski nie spotkałby w offowym barze w Beyoğlu albo na stambulskiej uczelni, dokąd dociera w poszukiwaniu świadków tureckiej transformacji. Ten i inne wybory oraz skróty autora – dziwią. Ale można z drugiej strony zrzucić to na karb nieznajomości języka i – czy to lęk przed pośrednictwem? – wyzierającym z tekstu brakiem dostępu do tłumacza podczas pracy terenowej autora w Turcji.

Odnaleźć własny ton

Orchowski, traktując swój debiut jako egzamin mistrzowski, umiejętnie łączy reporterską otwartość na przygodę wędrownego czeladnika z rzetelnym researchem. Ale kiedy przychodzi do zderzenia relacji z przeżytych w terenie przygód z tymi lekturowymi, nie w pełni potrafi stopić różnorodne źródła w swój własny język reportażu. Chciałbym wierzyć, że w następnej książce odnajdzie swój ton, wyzwolony zarówno ze stylistycznych manier polskiej szkoły reportażu, jak i spod wpływu swoich poprzedników, którzy odbyli część przygód za niego. Tymczasem „Rzeź na Tarlabaşı” dla polskich debiutantów jest dobrym wprowadzeniem w sprawy tureckie. Czytelników zapoznanych z choć kilkoma rodzimymi reportażami z Turcji lub bestsellerami w rodzaju „Stambułu” Orhana Pamuka może zostawić z mieszanymi uczuciami.

 

Książka:

Thomas Orchowski, „Rzeź na Tarlabaşı”, wyd. Agora, Warszawa 2018.

* Śródtytuły pochodzą od redakcji.