Filip Rudnik: Jak powinna wyglądać przynosząca sukces dyplomacja kulturalna?

James B. Collins: Sukces przynoszą działania na różnych poziomach – często pomijamy aspekt popularny. Chociażby to, że w Europie możemy słuchać amerykańskiej muzyki rozrywkowej, a Amerykanie w filmach usłyszą Chopina. Być może nie będą wiedzieli, że to on, ale ten wpływ istnieje, chociaż często pozostaje niewidoczny.

Oczywiście, jest też instytucjonalny poziom, tworzony przez rządy konkretnych państw, starające się ukazać najlepsze elementy swojej kultury – wystarczy przypomnieć lata 50., kiedy Stany Zjednoczone promowały jazz w bloku sowieckim. Trzeba jednak zaznaczyć istotną różnicę pomiędzy podejściem amerykańskim a europejskim, bowiem rola państwa w promowaniu kultury jest o wiele istotniejsza w Europie. Amerykańska kultura jest sponsorowana w dużej części przez prywatny kapitał, który angażuje w swoje projekty naukowców, uniwersytety czy wydawnictwa. Stąd często na tej płaszczyźnie tworzą się nieporozumienia.

Grudniowa nowelizacja ustawy o IPN* jest tego przykładem?

Tak, przyniosła szkody w stosunkach polsko-amerykańskich. Dużą rolę odgrywają tutaj różnice kulturowe. Dla przykładu, negacja Holokaustu w Kanadzie jest przestępstwem, tak samo we Francji, gdzie Jean-Marie Le Pen został za to ukarany grzywną. Nie ma jednak takiego paragrafu w prawodawstwie amerykańskim.

Jakie są skutki takiego podejścia?

Na uniwersytecie prowadzę zajęcia o kolaboracji i ruchu oporu w Europie w XX wieku, gdzie mówię też o Zagładzie. W Kalifornii istnieje grupa negacjonistów, którzy co roku – jak tylko mój wykład pojawi się w planie zajęć – przesyłają mi maila z katalogiem ich publikacji wraz z żądaniem: „Holokaustu nie było i proszę to udowodnić studentom”. W Kanadzie mogliby za to siedzieć, a w Ameryce podejście jest inne: dajcie im mówić, a potem wykażemy, że to idioci. Dzięki temu ludzie nie tylko dowiedzą się, że oni nie mają racji – ale też dlaczego jej nie mają. Oczywiście, tego na pewnym poziomie nie można zrozumieć. W Stanach Zjednoczonych jest pewien człowiek, który chodzi od telewizji do telewizji i opowiada o tym, że jedna z masakr dokonanych w szkole –  kiedy zginęło ponad dwadzieścioro małych dzieci – stanowi spisek liberalnych elit i że to się w ogóle nie wydarzyło.

Wspomniany akt prawny polskiego rządu spotkał się więc z gwałtowną, potępiającą reakcją, czego dowodem jest list American Historical Association. Zaproponowany w grudniu projekt nowelizacji ustawy o IPN szczególnie zaszkodził relacjom polsko-amerykańskim, właśnie ze względu na specyficzny stosunek do wolności słowa w Stanach.

Jak należy więc postępować, aby – chcąc zachować dobry wizerunek Polski – badać historię i prowadzić dyplomację kulturalną?

Zaawansowane badania historyczne zaczynają się od poziomu doktoranckiego. Wpływowe uczelnie w Stanach Zjednoczonych prowadzą szczegółowy wykaz swoich absolwentów – gdzie i w jakiej dziedzinie się doktoryzują, i kiedy uzyskują tytuł. Na 30 liczących się uniwersytetach zatrudnionych jest około 50 badaczy historii Rosji, 40 – Niemiec, a Polską zajmują się… trzy osoby. Są to Jan Tomasz Gross, Timothy Snyder i Małgorzata Mazurek na Uniwersytecie Columbia, której badania zostały dofinansowane przez polski rząd.

Zaproponowany w grudniu projekt nowelizacji ustawy o IPN szczególnie zaszkodził relacjom polsko-amerykańskim, właśnie ze względu na specyficzny stosunek do wolności słowa w Stanach.|James B. Collins

Troje naukowców?

Tak. Co więcej, wszystkie te osoby głównie badają okres po 1939 roku. Jeśli ktoś chciałby napisać pracę doktorską o Rzeczypospolitej Obojga Narodów, jest to niemożliwe, bo nie ma specjalistów. Jak więc badać historię Polski w Stanach, skoro nie ma do tego placówek?

Polski rząd miałby więc fundować takie miejsca?

Jest to jakiś początek, choć – tak jak mówiłem – w Ameryce jest to realizowane przez sektor prywatny. Finansowanie przez rząd jest problematyczne, bo zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie miał przeciwko temu obiekcje, a uniwersytety są przewrażliwione na punkcie wizerunku. Uniwersytet Georgetown w latach 80. dostał grant z Libii i szybko okazało się, że są to środki od tamtejszego rządu. Pieniądze trzeba było oddać, bo przecież to niemoralne być dotowanym przez Kaddafiego. Skutecznym modelem jest jednak wspólna inicjatywa publiczno-prywatna, jak chociażby Center for German and European Studies na Georgetown – stworzony za środki niemieckiego rządu i BMW. Państwo ma swój inicjujący wkład, a potem szuka właściwych donorów.

Finansowanie przez rząd niesie za sobą zagrożenia przekłamania historii bądź niewłaściwego akcentowania przekazu. Jak tego uniknąć?

To niemożliwe. Porównam to do badań historycznych. Moich studentów podczas badania źródeł uczę tego, aby zawsze zadawali dwa pytania: „dlaczego to zostało napisane i kto za tym stał?”. W jednej z opowieści o Sherlocku Holmesie cloucałej historii jest takie, że pies nigdy nie szczeknął. Dlatego warto zadać pytanie, dlaczego dana informacja nie znalazła się w badanym przez nas dokumencie – ktoś nie napisał o tym przypadkiem czy celowo? Należy też zwracać uwagę na to, jak przekaz jest kreowany.

To znaczy?

Przez wiele lat pracowałem jako konsultant w ONZ i zauważyłem, jak politycy i urzędnicy nagminnie stosują stronę bierną, używając stwierdzeń w rodzaju: „błędy zostały popełnione”. Brzmi to okropnie, ale uwzględnienie podmiotu mogłoby sugerować przyznanie się do błędu. Rządzący robią to cały czas: pomijają, przeinaczają, milczą na jakiś temat.

Jeśli zaś rząd dotuje jakiś projekt, oczywiście robi to w określonym celu. Najlepiej, jeśli jest to efekt kompromisu, wtedy strony politycznego sporu wzajemnie się równoważą. W 1989 roku we Francji zorganizowano obchody rocznicy rewolucji francuskiej, które stanowiły święto lewicy. Prawica też chciała mieć co świętować, więc zdecydowano się na rocznicę koronacji Henryka IV – jedynego króla, którego francuska lewica toleruje. To jak rzucanie kością do konkretnych grup, aby każda z nich była zadowolona – i rządy robią to cały czas.

A czy to nie kreuje dwóch równoległych światów, bez wspólnej płaszczyzny do dialogu?

Jest jednak próba jej stworzenia. Jeśli myślimy o polityce historycznej, to jest ona tworzona nie tyle przez wydarzenia, co przez same ich przetworzenie – nawet w ujęciu komediowym. Teraz prawie każdego wieczoru amerykańscy komicy zajmują się głównie obśmiewaniem Donalda Trumpa, co będzie miało ogromny wpływ na to, jak będziemy postrzegali jego prezydenturę za parę lat. Równie mocny wpływ miał słynny film Olivera Stone’a na wizerunek Johna Kennedy’ego – mimo że większość przedstawionych w nim zdarzeń była zmyślona.

Co ma pan myśli?

Niektórzy ludzie oglądają „Grę o Tron” i nawet tam doszukują się podobieństw z tym, jak wyglądało średniowiecze. Może to też być „Władca Pierścieni”, nieistotne. Dwa tygodnie temu w CNN słyszałem porównanie Trumpa do Ludwika XIV, które sprowadzało się do cytatu „państwo to ja”. Kto jednak wie, że już w 1946 roku pewien niemiecki historyk wykazał, że te słowa to apokryf, a francuski król nigdy tego nie powiedział? A mimo to nadal można je znaleźć w amerykańskich podręcznikach!

Wciąż więc istnieje silny nacisk na to, aby utrzymać konkretny obraz Ludwika XIV, który został stworzony w XIX wieku z pobudek politycznych. Jednym z problemów, z jakim zmagają się obecnie historycy, jest wielość metanarracji, która powstała w tamtych czasach. Właśnie dlatego współcześnie nie mówi się zbyt szczegółowo o polskiej historii, bo w XIX wieku Polska nie istniała. Byłem w Polsce tydzień po tym, kiedy w 2013 roku Obama powiedział o „polskich obozach koncentracyjnych”. Z czego to się wzięło? Sam sobie to napisał? Nie, zrobił to speechwriter – a napisał tak, bo nic nie wiedział o tym kraju.

I to właśnie przez nieobecność Polski w podręcznikach?

Tak. 80 procent Amerykanów nie wie o tym, że w Warszawie podczas II wojny światowej wybuchły dwa powstania. Liczba ofiar sześciu tygodni powstania warszawskiego była równa połowie wszystkich Amerykanów, którzy zginęli w trakcie wojny. Kiedy mówię o tym moim studentom, przecierają oczy ze zdumienia.

I politycy nie są wolni od ignorancji, tak jak wszyscy inni. Obama uczył się na Columbii, więc wiem, kto go uczył i co musiał czytać: Nietzschego, Arystotelesa, Platona, Johna Stewarta Milla i im podobnych. Ale czy uczęszczał na wykłady o historii Europy XX wieku?

80 procent Amerykanów nie wie o tym, że w Warszawie podczas II wojny światowej wybuchły dwa powstania. Liczba ofiar sześciu tygodni powstania warszawskiego była równa połowie wszystkich Amerykanów, którzy zginęli w trakcie wojny. Kiedy mówię o tym moim studentom, przecierają oczy ze zdumienia. | James B. Collins

Czy obecny trend mówienia o historii w Polsce – a mianowicie jej heroizacja – wynika z bieżących przemian społecznych, czy to raczej wychylenie wahadła w drugą stronę, po tym jak o historii mówiono wcześniej?

To zawsze przypomina w pewnym sensie ruch wahadła. Można w tym miejscu odwołać się do starożytnych Greków i ich postrzegania historii. Z lektury Tukidydesa i Herodota wiemy, że obaj prezentują zupełnie inne podejście. Badacze historiografii widzą te wychylenia. Teraz to Herodot – ze swoim naciskiem na historię społeczną – jest na Zachodzie popularniejszy niż Tukidydes opisujący przemiany polityczne. Obecny trend ma też jednak związek z innymi problemami, chociażby z demografią i starzeniem się społeczeństwa. Widać to w Stanach, gdzie biała społeczność obawia się, co stanie się z „ich Ameryką”.

No właśnie, poprzez historię szukamy pewnego poczucia sensu, niektórzy powiedzieliby: godności. Obecnie jednak mamy do czynienia z wieloma czynnikami: globalizacją, naciskiem ze strony innych państw i instytucji. Jak to zbalansować?

Niektóre rządy są na tym polu bardzo skuteczne i planują długoterminowo. Popatrzmy na Rosję i jej koncern medialny RT. Na swojej kablówce mogę oglądać ten kanał w dwóch wersjach: anglo- i hiszpańskojęzycznej, na Bliskim Wschodzie podobną rolę spełnia Al Jazeera. Chińczycy też to robią, choć w inny sposób.

Sukces na tym obszarze nie przychodzi jednak błyskawicznie. Autorzy amerykańskich podręczników historii specjalizują się w historii Niemiec, Francji i czasem Rosji. Kiedy dwanaście lat temu zaczynaliśmy projekt „Recovering Forgotten History” [Przywracanie zapomnianej historii], nasze podręczniki były przepełnione faktograficznymi błędami dotyczącymi środkowej Europy – nie mówię tu o interpretacjach i opiniach. Były tam źle opisane mapy, fałszywe daty, akapity pełne nonsensów. Pod wpływem wspólnych inicjatyw zaczęliśmy rewidować te informacje. Ale to początek długiej drogi.

Potrzebne jest myślenie długofalowe. I to nie dotyczy tylko Polski, ale całego świata. Złym przykładem jest tu nowelizacja ustawy o IPN, która szybko przyniosła bardzo złe skutki: pogorszyła wizerunek Polski, a także zniechęciła cudzoziemców do badania historii Polski – co i tak, jak już zaznaczyłem, odbywa się z trudem.

 

* Rozmowa została przeprowadzona przed obradami Sejmu z 28 czerwca 2018, podczas których przyjęto zmiany w nowelizacji ustawy o IPN zakładające odejście od kontrowersyjnych artykułów 55a i 55b.

** Fot. użyta jako ikona wpisu: Flickr.com [Domena Publiczna; CC0].