Należało więc z początkiem kolejnych występów niejako się „resetować” i ponownie uruchamiać zabarwione życzliwością krytyczne podejście. Znajomi na różne sposoby unikają nadmiaru wrażeń: na przykład przychodząc tylko na wybrane koncerty, czy też przysłuchując się ich fragmentom. Z drugiej jednak strony, skupienie się na pełnym występie lepiej unaocznia wachlarz możliwości artysty, sprzyja odkryciu niedostatków, uświadamia zamysł dramaturgiczny. Na tegorocznym Warsaw Summer Jazz Days było kilka rewelacyjnych koncertów, które zasługiwały na należytą koncentrację, choć przytrafiły się i takie, na których – mimo dobrej woli – usiedzieć się wprost nie dało.

Spośród tych pierwszych należy najpierw wspomnieć o triu pianisty Brada Mehldaua z Larrym Grenadierem na kontrabasie i Jeffem Ballardem na perkusji. Zespół ten wydał w tym roku znakomitą płytę „Seymour Reads The Constitution”, ale w Warszawie muzycy zagrali z niej tylko jeden utwór – pięknie smutny „Spiral”. Zresztą repertuar w przypadku tego zespołu nie ma aż takiego znaczenia, albowiem jaką melodią by się nie zajęli – standardem jazzowym, bluesem czy oryginalną kompozycją – jej motyw zawsze wybrzmi wyraziście i zainspiruje do fascynujących partii solowych lidera, a praca sekcji raz za razem będzie nienachalnie urozmaicana. To wszystko dowodzi nie tylko zniewalającego mistrzostwa technicznego, ale przede wszystkim ich wielkiego wyczucia w kreowaniu improwizowanej sztuki. W tym, co tworzy trio Mehldaua, jest bowiem delikatność, inteligencja i kunszt – a z takimi genialnymi połączeniami chciałoby się obcować bez przerwy.

Ogólny zamysł Iyera, jakość gry zespołu w znakomicie zaaranżowanych partiach tutti i poszczególne partie indywidualne (zwłaszcza Steve’a Lehmana na saksofonie altowym) w pełni rekompensowały okazjonalne słabości. | Maciej Krawiec

Świetne wrażenie pozostawiły również dwa większe amerykańskie składy: sekstet pianisty Vijaya Iyera i kwintet trębacza Jonathana Finlaysona. W obu ważna była wykoncypowana forma i zdyscyplinowana realizacja wielowątkowych kompozycji, w odbiorze czego pomaga intelektualne wręcz skupienie na tym, co dobiegało ze sceny. W przypadku sekstetu można by wprawdzie ponarzekać na mało subtelnego perkusistę Jeremy’ego Duttona czy niezborne elektroniczne solówki trębacza Grahama Haynesa, ale ogólny zamysł Iyera, jakość gry zespołu w znakomicie zaaranżowanych partiach tutti i poszczególne partie indywidualne (zwłaszcza Steve’a Lehmana na saksofonie altowym) w pełni rekompensowały okazjonalne słabości.

Bardzo ciekawie zaprezentował się także brytyjski pianista Django Bates, który wraz ze swym zespołem Belovèd (Petter Eldh na kontrabasie i Peter Bruun na perkusji) przyjechał do Warszawy z programem z ich najnowszej płyty pod tytułem „The Study of Touch”. Główne walory gry tria Batesa polegają na intrygującej żonglerce rytmiką i kierunkami fraz, zmienianych w mig muzycznych treściach oraz doskonałej komunikacji w zespole. W jakimś stopniu realizują ideę dekonstrukcji – uciekają od jednoznaczności, bawią się formą – ale nie chodzi tu o żaden jazzowy cyrk spod znaku Jacky’ego Terrassona, lecz o spontaniczną grę z oczekiwaniami słuchaczy i celebrację muzycznego porozumienia.

Wielu widzów czekało na koncert supergrupy Hudson z gitarzystą Johnem Scofieldem, perkusistą Jackiem DeJohnette’em, kontrabasistą Scottem Colleyem i Johnem Medeskim na instrumentach klawiszowych. Obok ciekawych partii free czy długich sekwencji pojedynczych solówek, zespół wykonał przewidywalny set złożony z piosenek między innymi Jimiego Hendrixa i Boba Dylana. Starzy mistrzowie w takim repertuarze nie zawodzą i „robią (dobrze znane) swoje”, a ich instrumenty brzmią dokładnie tak, jak oczekują tego słuchacze. Byli też tacy, którzy spodziewali się wiele po – cytując szefa festiwalu Mariusza Adamiaka – „specjaliście od projektów specjalnych”, czyli Leszku Możdżerze i jego… specjalnym projekcie, powstałym z myślą o warszawskim koncercie. Zaproszono do niego czołowego trębacza młodego pokolenia, Amerykanina Ambrose’a Akinmusirego, a także kontrabasistę z Rosji Vladimira Volkova i niemieckiego perkusistę polskiego pochodzenia Bodka Jankego.

Zadziwiające także jest to, że Możdżer eksploatuje w swojej grze te same ornamenty, brzmieniowe smaczki, perliste kaskady dźwięków, tony z największą maestrią wyszlifowane – przez co przepiękne – a jednak w tym kontekście niewiele znaczące, bo znane aż za dobrze z jego wielu albumów i koncertów. Słuchanie ich po raz kolejny stanowi – zwłaszcza w tych okolicznościach – przykre doświadczenie dla aspirującego do ważnych przeżyć odbiorcy. | Maciej Krawiec

W konfrontacji z tymi jakościami, którymi cieszyć się można było, słuchając innych składów – stanowiącą intelektualne wyzwanie formą, telepatyczną komunikacją w zespołach, siłą kolektywnego soundu – ten koncert wypadł słabo. Za wyjątkiem kilku raptem sekwencji, gdzie muzycy rezygnowali z regularności rytmu oraz melodii i pozwalali chłonąć ciekawe brzmieniowo barwy, występ raził prostymi strukturami utworów (na przykład ogranego przez Możdżera przy niejednej już okazji hitu Depeche Mode „Enjoy The Silence”), łatwo przyswajalną łagodnością oraz emocjonalną pustką, która umili czas głównie okazjonalnym słuchaczom jazzu. Zadziwiające także jest to, że Możdżer eksploatuje w swojej grze te same ornamenty, brzmieniowe smaczki, perliste kaskady dźwięków, tony z największą maestrią wyszlifowane – przez co przepiękne – a jednak w tym kontekście niewiele znaczące, bo znane aż za dobrze z jego wielu albumów i koncertów. Słuchanie ich po raz kolejny stanowi – zwłaszcza w tych okolicznościach – przykre doświadczenie dla aspirującego do ważnych przeżyć odbiorcy.

O ileż bardziej ożywcze były występy młodych zagranicznych składów – flirtującego z rapem i elektroniką saksofonisty Soweto Kincha, zasłuchanych w muzyce klubowej Brytyjczyków z zespołu GoGo Penguin czy wyrafinowanych jazzmanów pod wodzą saksofonisty Dayny Stephensa. Na ich tle raczej blado zaprezentowali się Polacy (duet pianisty Franciszka Raczkowskiego z Mikołajem Kostką oraz kwartet gitarzysty Łukasza Kokoszki), którzy wystąpili na festiwalu w ramach jego współpracy z Instytutem Muzyki i Tańca. Ci beneficjenci programu „Jazzowy debiut fonograficzny” powinni uczyć się od nieco starszych kolegów otwarcia na inne niż jazz stylistyki, umiejętności otwierania formy, dialogu z tym, co współczesne.

Ale miniona edycja Warsaw Summer Jazz Days to nie tylko lekcja dla muzyków, lecz również dla słuchaczy – ci bowiem mieli szansę dostrzec, że znane nazwiska nie gwarantują niezapomnianych wrażeń, a z grupy muzyków określanych mianem „wybitnych” na największe komplementy faktycznie zasługują tylko niektórzy. I dla nich właśnie warto było spędzić kilka letnich dni na warszawskim festiwalu.