Wraca?
„W 2019 roku będę tutaj i niech nikt nie myśli, że będę tylko oglądał telewizję czy grał w piłkę z wnukami”. Te słowa z wywiadu, którego Tusk w marcu udzielił TVN24, zostały uznane za ostateczne potwierdzenie tego, że były premier wraca. A jeśli wraca, to z pewnością na jedno tylko stanowisko – prezydenta.
Wszelkie wątpliwości co do formy ewentualnego powrotu pozornie rozwiał sam Tusk w kolejnym wywiadzie z lipca, gdzie stwierdził, że „gdyby Jarosław Kaczyński zdecydował się kandydować” na prezydenta „to nie wahałbym się ani chwili i stanąłbym do takiego pojedynku”. Pytany o to, czy to już jasna zapowiedź kandydatury, polecał dziennikarzom, by zapytali Kaczyńskiego „czy przyjmuje takie wyzwanie”.
Za tymi wypowiedziami podążyły natychmiast media i agencja sondażowe. Na zlecenie „Rzeczpospolitej” zapytano respondentów, czy Tusk w ogóle powinien kandydować na prezydenta, i okazało się, że minimalna większość, 43 procent, jest jego kandydaturze przeciwna, 39 procent takiej kandydatury chce, a 18 procent nie ma w tej kwestii zdania. „Super Express” z kolei jeszcze w kwietniu kazał badanym wyobrazić sobie, że w 2020 roku mają do wyboru między innymi Andrzeja Dudę, Donalda Tuska i Roberta Biedronia. Były premier zajął w tym hipotetycznym wyścigu drugie miejsce – 26 procent poparcia – z niebagatelną, bo trzynastopunktową stratą do Andrzeja Dudy.
Te wyniki na dobre dwa lata przed kolejnymi wyborami prezydenckimi – przed którymi czekają nas jeszcze wybory samorządowe, europejskie i parlamentarne – nie mają oczywiście większego znaczenia. Ale wypowiedzi Tuska i sam fakt zlecenia sondaży podbijają przekonanie, że jeśli były premier miałby do polskiej polityki wracać, to właśnie po prezydenturę. Trudno w to uwierzyć. Prezydentura nie daje bowiem żadnych narzędzi, które byłyby Tuskowi potrzebne.
Wypowiedzi Tuska podbijają przekonanie, że jeśli były premier miałby do polskiej polityki wracać, to właśnie po prezydenturę. Trudno w to uwierzyć. Prezydentura nie daje bowiem żadnych narzędzi, które byłyby Tuskowi potrzebne. | Łukasz Pawłowski
Żyrandol, prestiż i weto
Po pierwsze, możliwości kształtowania polityki i narzucania własnej agendy przez formalną głowę państwa – nawet przy sprzyjającym mu rządzie – są bardzo ograniczone. Sam Tusk w 2010 roku, kiedy oficjalnie rezygnował z ponownego ubiegania się o Pałac Prezydencki mówił, że choć prezydentura to „wielki spektakl”, a kampania może ludzi bardzo pociągać, to po tym, „jak nowy prezydent mówi słowa przysięgi, jest tylko prestiż, zaszczyt, żyrandol, pałac i weto”.
Od tego czasu niewiele się zmieniło. Prezydent może nadawać ton polskiej polityce tylko w wyjątkowych sytuacjach, kiedy rząd jest słaby i nie ma stabilnego poparcia. Na co dzień ogranicza się do gospodarskich, lokalnych wizyt, spotkań międzynarodowych, za którymi jednak rzadko idą przełomowe deklaracje polityczne, i podpisywania ustaw przysyłanych mu przez rząd. Nawet w teoretycznie podległych mu siłach zbrojnych ich „zwierzchnik” niewiele ma do powiedzenia bez wsparcia premiera i odpowiedniego ministra. Z kolei najpotężniejsze narzędzie prezydenta – weto – z natury rzeczy nie może być wykorzystywane zbyt często, bo grozi oskarżeniami o sabotowanie woli rządu, który przecież z definicji i woli Polaków ma właśnie rządzić.
Po drugie, najbliższe wybory prezydenckie odbywają się kilka miesięcy po parlamentarnych. Teoretycznie to znakomity czas, bo po ewentualnym, powtórnym zwycięstwie PiS-u, Tusk byłby ostatnią nadzieją dla pogrążonych w rozpaczy zwolenników opozycji. O mobilizację elektoratu nie byłoby więc trudno. Ale znacznie ważniejsze od samego zwycięstwa jest to, co będzie potem. A będą to trzy lata – tyle upływa do kolejnych wyborów parlamentarnych – wojny na wyniszczenie, rywalizacji, przy której spory między Tuskiem a Lechem Kaczyńskim z lat 2007–2010 będą igraszką. Kogo Polacy będą mieli po tych kilku latach bardziej dość – partii rządzącej czy prezydenta Tuska? Prawdopodobnie obu.
A jeśli wygra opozycja?
Alternatywny scenariusz zakłada sukces partii opozycyjnych w wyborach parlamentarnych i stworzenie jakiegoś gabinetu koalicyjnego, być może PO i SLD z ewentualnie symbolicznym dodatkiem w postaci PSL i dogorywającej Nowoczesnej. Co wtedy? Wyborcy będą oczekiwali „naprawy państwa”, czyli odwracania wielu zmian ustrojowych uchwalonych przez PiS. Krótko mówiąc, czegoś, co Platforma już dziś szumnie zapowiada jako „Akt Odnowy Rzeczpospolitej”. Część prawników, jak profesor Ewa Łętowska, wyraźnie ostrzega, że tych zapowiedzi nie da się zrealizować, bo zmian wprowadzonych przez partię Kaczyńskiego nie można po prostu „odkręcić” jedną ustawą. A jeśli do tej trudności dołożymy prawdopodobne spory w ramach nowej koalicji, to możemy być pewni, że żadnego przełomu nie będzie. W takim wypadku, zamiast patronem „odnowy Rzeczpospolitej” Tusk-prezydent stanie się po prostu jedną ze stron regularnego konfliktu politycznego. I wspomniany już brak narzędzi do kształtowania polityki, będzie mu bardzo boleśnie doskwierał.
Podobnie będzie zresztą nawet wówczas, gdyby jakimś cudem po wyborach parlamentarnych Platforma uzyskała samodzielną większość. Pomijam już fakt, że w takiej sytuacji opromieniony sukcesem premier Grzegorz Schetyna zapewne ociągałby się z poparciem kandydatury Tuska na prezydenta, bo wolałby na tym miejscu kogoś łatwiej sterowalnego. Ale nawet gdyby szef Rady Europejskiej wygrał, to współpraca między byłym i obecnym liderem PO z pewnością łatwo by się nie układała.
Trudno sobie wyobrazić sytuację, w której tak doświadczony gracz jak Tusk wraca z polityki światowej do krajowej tylko dla „prestiżu, żyrandolu i weta”. Jeszcze trudniej, by ów „prestiż” miał walczyć z politykiem tak mało znaczącym jak Andrzej Duda. | Łukasz Pawłowski
Ewolucja Schetyny
Zresztą, sam Grzegorz Schetyna ciekawie odnosi się do zapowiedzi startu Tuska. W listopadzie 2016 roku na antenie RMF FM mówił, że to „naturalny pomysł”, który jednak „będzie dojrzewał w opozycji”.Wkwietniu 2017 roku, po słynnym „27 do 1” w Brukseli,w studiu TOK FM przekonywał już, że kandydatura Tuska z ramienia nowej koalicji rządzącej po wyborach w 2019 roku jest jego „marzeniem”. Rok później, w kwietniu 2018 w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” również zapowiadał, że „liczy na powrót Donalda Tuska”, który miałby być kandydatem owej enigmatycznej „koalicji rządzącej”.
Ta ewolucja poglądów Schetyny – od możliwości poparcia, która musi „dojrzeć”, po „liczenie na powrót” Tuska – to kolejna wskazówka, że start byłego szefa Platformy dopiero w wyborach prezydenckichto dla Schetyny najmniejsze zagrożenie, a zatem najlepszy możliwy scenariusz. Obecny przewodniczący PO zdaje sobie sprawę, że jeśli przegra w wyborach samorządowych i europejskich, to jego pozycja w partii stanie się bardzo niepewna. A jeśli wówczas pojawi się konkurent mający wyraźne poparcie samego Tuska, to w PO nie zabraknie osób gotowych takiego kandydata poprzeć. I Schetyna znów znajdzie się na aucie. Dlatego nakłania Tuska,by skupił się wyłącznie na wyborach prezydenckich.
W polskim systemie politycznym realna władza polityczna leży w rękach silnego premiera (lub kogoś, kto,jak Jarosław Kaczyński,w pełni kontroluje poparcie parlamentu dla szefa rządu), a nie nominalnej głowy państwa. Trudno sobie wyobrazić sytuację, w której tak doświadczony gracz jak Tusk wraca z polityki światowej do krajowej tylko dla „prestiżu, żyrandolu i weta”. Jeszcze trudniej, by ów „prestiż” miał walczyć z politykiem tak mało znaczącym jak Andrzej Duda.
Zamiast więc badać szanse Tuska w wyborach prezydenckich, trafniej będzie zastanowić się, w jaki sposób może odnieść sukces we – wcześniejszych i ważniejszych – wyborach parlamentarnych.
* Fotografia użyta jako ikona wpisu: EU2017EE Estonian Presidency