Zresztą widziałem to już w 2005 roku, gdy przyszedłem do niego recenzować pierwszy numer „Dik Fagazine”, gejowskiego zina artystycznego jego autorstwa. Na różowym papierze, z czarno-białymi zdjęciami pełnymi, jak sam mówił, „macho-pedałów”. Powtarzał wtedy przy jakimś nieporozumieniu: „Ale ja jestem gejem, Wojtek. Ja lubię mężczyzn”. Nie mogłem zrozumieć, jak to jest, trwałem przy swoim, że ten zin to jednak za dużo i „polska kultura jeszcze tego nie potrzebuje”, a potem zacząłem co jakiś czas śledzić go w internecie (jedna z dziesiątek, setek osób, które każdy ma do śledzenia).
Imprezy, codzienne selfie na blogu, no i Kashanti, „eksperymentalny” zespół artystów, który stworzył z Ivo Nikiciem i Piotrkiem Kopikiem. Nie umieli na niczym grać, ale mieli instrumenty, dobrze wyglądali w marynarskich koszulkach i wszystkim zazdrościłem, że mogą sobie pozwolić na taki luz.
Tak samo zazdroszczę mu teraz, dziesięć lat później, kiedy opowiada o „Fag Fighters”, bo chciałbym sam, dla czystej zabawy, brać udział w takiej „międzynarodówce pedalskiej”, porywać mężczyzn orientacji heteroseksualnej i robić wszystko to, co jeszcze sobie można wyfantazjować o tych wstrętnych gejach. A nie mogę, bo jestem, jak to pięknie Karol określił „białym Słowianiem”. I tu, pomiędzy tym poczuciem zazdrości, przeciętnością a jego skazaniem na figurę artysty politycznego – bo gejowskiego – pojawia się cały trud rozmowy.
Od samego początku padamy ofiarą choroby dziennikarskiej. Zadaję mu znane i przewidywalne pytania – o to, dlaczego tak się angażuje w walkę o prawa LGBT, dlaczego tak wprost. On odpowiada znanymi już wcześniej odpowiedziami z innych wywiadów, ja wychwytuję jeszcze inne frazy z innych wywiadów. I tak z nudy przechodzimy do powstrzymywanej agresji. Robi się ciekawie. Zaczynam się tłumaczyć, może nawet bronić, że jak mam go o tych pedałów nie pytać, kiedy ostatecznie to spora część jego sztuki i co z tego, że wszyscy go pytają, kiedy mnie to osobiście ciekawi. On się dziwi, że tak wprost, ostatecznie zaczyna mówić, jakby skapitulował, albo też zmęczył się moją osobą.
Mimo to leci. „Bardziej jest gejem niż Polakiem”, cytuje siebie z „Newsweeka”, opowiada o kolejnych projektach, „Siusiu w Torcik”, za który dostał Paszport Polityki i teraz o pomyśle, żeby zrobić historię o czarnym jazzmanie w powstaniu warszawskim, a mi przypomina się jeszcze, jak malował obrazy „Jezu, ufam Tobie”, które – jak wspominał – chciał „wstawiać do kościołów” i znów zaczynam go podziwiać. Jak musi to mieć dobrze obcykane – co myślą ludzie i co z ich myślami można zrobić. Sam mówi, że „ludzie są leniwi, biorą pierwsze, co widzą”. Ustawił queer’owo Natalię LL. I czuję, że zwyczajnie, ja bym nie ustawił.
Jak mu się chce wchodzić do tej ludzkiej rzeki? Zawracać to wszystko? Opowiada o historii stworzenia napisu AIDS czcionką – „kaczordonaldycą”. Zrobił to kongenialnie z General Idea, które pomysł pożyczało od Roberta Indiany i słynnego obrazu „Love”. On przez czcionkę pożyczał dziecięce marzenia i fantazje – i tak chciał to światu pokazać, że w Europie Środkowo-Wschodniej też myślano. Pod tym względem jest modernistą. Choć nie pracuje dla gejów lubiących tęczę, ale dla przyszłych specjalistów sztuki i historyków queer (woli czerń i biel jako stylistykę tego środowiska), to ja po prostu się dziwię, że można tak się oddać zaangażowaniu – jak mówią, „aktywizmowi”. Że można wierzyć w zmianę.
Zazdroszczę mu i tego i czuję, jakby mi obcięto rękę. Bo nie ma żadnej rzeczy, za którą dałbym sobie ją ostatecznie uciąć. I tak, ponieważ dla niczego się tak nie poświęcam, ręka usycha ostatecznie sama. Karol gestykuluje swoją, wierzy, podaje dowody: „Hiszpanie teraz są najbardziej tolerancyjnym społeczeństwem świata, bo gdy wszyscy geje się wyautowali, to okazało się, że każdy ma pedała w rodzinie i już nie można być nietolerancyjnym”. Zaraz potem mnie punktuje, że nie będzie mówił o estetyce, bo gdy zaczyna, to ja się zaczynam nudzić, więc wraca do konceptów, idei.
Mówi lekko zniecierpliwiony, nie pozbywa się tego do końca spotkania. Z jednej strony wszyscy pytają go o to samo, z drugiej – zna siłę prasy i musi mówić. No i inna rzecz: jego doświadczenie. Widział już tyle, zna sposoby działania, że kontakt z ludźmi, którzy tylko się temu przyglądają, jest dla niego nużący.
Zastanawiam się, co mogłoby sprawić, żeby wyszedł zza linii swojego kalendarza. Uporczywość szczeniackich pytań trochę go podnosi, ale bardziej? Miałbym stać się gejem czy przestać pytać? Może chodzi tu o polski monolit, który rozpycha się wszędzie, nieświadomie, bez szacunku dla innych. Gdy mówi o czarnym w powstaniu, myślę i mówię: „Murzyn w powstaniu” – „Nie, czarny” – poprawia mnie grzecznie, „Oni nie chcą, żeby tak o nich mówić, oni mogą tak o sobie, ale gdy mówi ktoś inny, wolą, żeby mówił «czarny»”. Zwraca uwagę. Ma rację. Czy go to cieszy, czy nie, jest w roli tłumacza, tarczy i tak się od niego odbijam.
To nastawia go pewnie za każdym razem nieco obronnie, zabiera nieco frywolności i choć pamiętam go sprzed lat luźniejszym, lżejszym, teraz obserwuję jak zesztywniał. Mówi i myśli, nie tylko używając długich słów ze słowników akademickich, ale i umie je stosować do codziennego życia – jakby faktycznie wszedł do fabryki, gdzie wyrabia się myśli i jeśli tylko ma się narzędzia i wie, gdzie ich użyć, można je mozolnie tworzyć. Mówię mu o tym na koniec, gdy robi się luźniej i audiencja jest skończona: że nie spotkałem dotąd tak trzeźwego artysty. „To jest problem, bo kuratorzy takich nie lubią”, odpowiada.
Wstajemy i przypomina mi się nagle, jaki jest wysoki. Dryblasowaty właściwie i, co dziwne, ten wzrost konkuruje z jego wyniosłością. Cieszy mnie to, podskakuję wokół niego, próbuję żartować. Że ta jego gra wokół gejowskich stereotypów, „Fag Fighters”, że równie dobrze można by zrobić taką bojówkę „Białych Słowian”, którzy nienawidzą gejów, kopią ich na ulicach itd. – stereotypy są wszędzie i z tego trzeba się śmiać. Wydaje mi się to przez chwilę zabawne i skoro można „squeerować Natalię LL”, to można i „Białych Słowian”. Już jestem w stanie tego pomysłu bronić, gdy przypomina mi się, jak wspominał, że ktoś niedawno go pobił. Milknę, robi mi się smutno i się rozchodzimy.
Karol Radziszewski
urodził się w 1980 w Białymstoku, artysta, performer, autor instalacji artystycznych, akcji, fotografii i filmów. Absolwent Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie.
Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Flickr.com.