Głową w mur

Czy dziwi mnie, wobec tego, że w tym roku protestowało o wiele mniej ludzi? Może zdaliśmy sobie sprawę z tego, że demonstrowanie sprzeciwu wobec działań PiS-u nie przynosi właściwie żadnych efektów? Że wobec zadowolonych min marszałków Sejmu i Senatu, którzy nie szczędząc oponentom słów pogardy, bezlitośnie „przepychają” kolejne zgubne w skutkach akty prawne, jesteśmy bezradni? Przecież przy świetnie zorganizowanej maszynie do głosowania, jaką jest większość parlamentarna oraz zatwierdzający wszystko prezydent, efekt protestów jest wręcz zbyt łatwy do przewidzenia.

Protestujący walą głowami w ścianę, a ich zwycięstwa są w najlepszym razie pyrrusowe. Wywalczone rok temu prezydenckie weto okazało się przecież tylko polityczną „ustawką”, mającą na celu realizację partykularnych, doraźnych interesów, nie mających jednak nic wspólnego z troską o dobro państwa czy praworządność. Jeśli ktoś miał co do tego wątpliwości, z pewnością zostały one rozwiane przez treść „poprawek” zaproponowanych przez Andrzeja Dudę. Odrzucenie przez Senat projektu referendum „konsultacyjnego” nie obudziło w głowie państwa potrzeby rewanżu. Prezydent grzecznie podpisał wszystko, co zostało położone na jego biurku.

Ilustracja: Max Skorwider

A może protestujących jest mniej, bo w 2018 roku doświadczamy już znudzenia powtarzalnością sytuacji oraz ciągłym ponawianiem diagnoz o „końcu” czy „śmierci” demokracji? Ile razy można umierać? Tym bardziej, że po drodze nie doszło do żadnego odrodzenia.

Proponuję, żeby roboczo założyć, że polska demokracja ujawniała swoją słabość cyklicznie, podczas kolejnych wyborów – i to nie dlatego, że w 2015 roku wygrało Prawo i Sprawiedliwość, ale dlatego, że głosowała zaledwie połowa uprawnionych. Działania władzy, słusznie budzące nasz sprzeciw, są konsekwencją niskiej frekwencji. To, że od trzech lat spędzamy czas, protestując na ulicach, zawdzięczamy temu, że połowa Polaków miała jakieś ważniejsze sprawy i nie poszła do urn. I przyjmijmy też, że chociaż demokracja jest ustrojem wyjątkowo kruchym, mamy jeszcze o co się troszczyć. Chociaż jest przez aktualnie rządzących naruszana i z przerażającą konsekwencją niszczona, wcale nie tak łatwo ją zabić. Natomiast mówienie o tym buduje wyłącznie poczucie bezradności.

A może protestujących jest mniej, bo w 2018 roku doświadczamy już znudzenia powtarzalnością sytuacji oraz ciągłym ponawianiem diagnoz o „końcu” czy „śmierci” demokracji? Ile razy można umierać? | Katarzyna Kasia

Czas na wielki gniew przyjdzie w 2019 roku, jeśli nowy Sąd Najwyższy unieważni wybory, bo ich wynik będzie niekorzystny dla PiS-u. Można powiedzieć, że wtedy będzie za późno. Jednak z takiej konstatacji naprawdę nic nie wynika, bo nie dysponujemy żadnymi narzędziami, aby powstrzymać walec Jarosława Kaczyńskiego, zrównujący z ziemią państwo prawa. Protesty są ważne i potrzebne, bo przypominają nam o tym, że mimo wszystko mamy głos. Bo zwracają uwagę świata na to, co się dzieje w Polsce.

Czekając na Godota

Kolejnym powodem, dla którego mniej ludzi protestuje, jest odmieniany przez wszystkie przypadki „brak alternatywy”. Chciałam jednak podkreślić, że „nie mam na kogo głosować” to zdanie, z którym kładziemy się do trumny razem z demokracją. Nawet jeśli opozycja jest podzielona i słaba, nawet jeśli brakuje jej charyzmatycznego lidera, który zgodnie z szeroko w Polsce rozpowszechnionym paradygmatem romantycznym, miałby pociągnąć za sobą tłumy, nie znaczy, że opozycji nie ma.

Mówiąc wprost: jeśli nie odpowiada ci to, co się dzieje, to Ty jesteś alternatywą. To ja nią jestem. Polityki nie robią przybysze z kosmosu, robimy ją sami. Ogromny potencjał obywatelskiego sprzeciwu jest tym większy, że nie pozwolił się zagospodarować żadnej partii, ale to nie znaczy, że nie może się z niego wyłonić istotna siła. Oczywiście pod warunkiem, że przestaniemy wreszcie czekać na Godota, na znak z nieba czy na to, że Grzegorzowi Schetynie nagle wrośnie charyzma. Patriotyzm to odpowiedzialność wyrażana w tym, że bierzemy udział w wyborach.

Bez przepraszania

I tu pojawia się jeszcze jedna przyczyna osłabienia oporu stawianego władzy, nazwałabym ją „postawą ekspiacyjną”. Przez wiele lat propaganda PiS-u powtarzała do znudzenia, że winę za złą sytuację w Polsce ponoszą „liberalne elity”, których arogancja doprowadziła do tego, że odcięły się od „zwykłych obywateli”.

Nie chcę się teraz zagłębiać w analizę tego, na ile rzeczywiście jest to prawdą. Odsyłam do licznych analiz zbudowanych – w największym skrócie mówiąc – na różnicy między tak zwaną Polską A i B. O wiele bardziej interesujące wydaje mi się przejęcie tej retoryki przez lewicowych i liberalnych publicystów, którzy przy każdym braku okazji posypują głowę popiołem. Jest to coś w rodzaju ukłonu w stronę wyobrażonych „ludzi”, o których sympatię zabiegamy, próbując się tłumaczyć z niepopełnionych przez nas grzechów. Jest w tym niepokojący klasizm, wyrastający z całkowitego niezrozumienia: mruganie okiem do przyjaciół i ukłon w stronę „innego”, którego krzywd i potrzeb przeważnie nie analizujemy. Przepraszamy za ciepłą wodę w kranie, za bezczynność PO, za osiem lat wcale nie najgorszych rządów. Jakim cudem taka narracja miałaby kogokolwiek zachęcić? Lepiej pójść z nią prosto do Canossy niż pod Sejm.

Co jeszcze gorsze, drugą przyczynę kryzysu liberalni i lewicowi komentatorzy widzą (za Piotrem Semką, Rafałem Ziemkiewiczem i Tomaszem Terlikowskim) w „poprawności politycznej”. Uważam, że bezrefleksyjne replikowanie argumentów prawicy jest bardzo szkodliwe, nawet jeżeli łączy się je z biciem się w piersi, a hasło „byliśmy głupi” kiepsko wygląda na sztandarach. Dlaczego ktoś miałby pójść za głupim, nieporadnym, nieogarniętym liderem?

Zdaję sobie sprawę z tego, że na polskiej scenie politycznej istnieją również partie czy ugrupowania, które budują swój potencjał w oparciu o radykalne odcięcie się od dotychczasowych rządów. Są wśród nich ruchy „antysystemowe” i partie tworzone przez ludzi młodych. Łączy je to, że niechętnie podejmują dialog z innymi albo w ogóle odmawiają rozmowy. Jednak problemem wszelkich no platform jest właśnie… no platform, czyli brak komunikacji, umożliwiającej wyjście poza własny bąbel. W efekcie przekonujemy przekonanych i pławimy się w miłym cieple własnych słusznych poglądów. Jest to o tyle problematyczne, że może zapewnić co najwyżej stałe poparcie, któremu sami nie dajemy szansy urosnąć. Natomiast zawsze możliwy jest jego spadek, bo nikogo nie krytykujemy tak chętnie, jak ludzi, których przekonania różnią się od naszych zaledwie minimalnie. Wystarczy przyjrzeć się historii brato- i siostrobójczych walk w rozmaitych inicjatywach.

Nie chcę tutaj melodramatycznie wzywać do tego, byśmy zwracali uwagę raczej na to, co nas łączy, niż na to, co nas dzieli, ale w tym apelu coś jest.

Bezrefleksyjne replikowanie argumentów prawicy jest bardzo szkodliwe, nawet jeżeli łączy się je z biciem się w piersi, a hasło „byliśmy głupi” kiepsko wygląda na sztandarach. Dlaczego ktoś miałby pójść za głupim, nieporadnym, nieogarniętym liderem? | Katarzyna Kasia

Szkodliwe wydaje mi się także mówienie, że „liberalne elity” obudziły się teraz, bo naruszono ich interesy, ponieważ ten tekst znowu jest kalką z tekstów prawicowych publicystów. Ci sami ludzie oburzali się, kiedy standardy naruszały poprzednie rządy. Historyczna komparatystyka, oparta o założenie, że „wszystko już było”, niczego nie wnosi. Relatywizacja i wnioskowane przez analogię bardzo skutecznie natomiast odbierają chęć i siłę do działania.

Jestem przekonana, że liberalna demokracja i polityczna poprawność to nie tylko nie jest żaden obciach, ale wręcz odwrotnie: to wielkie – kto wie, czy nie największe – osiągnięcia ludzkości. I jeżeli jakakolwiek władza narusza te wartości, należy tych wartości za wszelką cenę bronić. Bez przepraszania.