Odbywający się w lesie pod Amsterdamem Dekmantel ledwo kilkoma edycjami zdążył wypracować sobie doskonałą reputację imprezy ze schematu letniego festiwalu wyłuskującej same zalety, wady cudownie omijając. Jego naczelną zaletą jest obfitość. Przez trzy dni na siedmiu scenach o uwagę fanów rywalizują z jednej strony niekwestionowane filary elektroniki, jak Orbital czy Ricardo Villalobos, a także najciekawsze młode twarze, chociażby JASSS czy Charlotte Bendiks. Do tego dwa dni koncertów otwarcia i trzy noce after parties w dwóch klubach w centrum miasta. Nie sposób „zaliczyć” nawet jednej trzeciej atrakcji.

Zwykle atrakcje tej skali przygotowywane są z myślą o kilkudziesięciotysięcznej masie fanów. Dlatego letnie festiwale wielu kojarzą się głównie z tłumem i wszechobecnymi kolejkami. Jednak Dekmantel, w porównaniu choćby z polskim Audioriver, który gromadził w ostatnich latach około 30 tysięcy widzów, jest po prostu niewielki. Kolejek organizatorom nie udało się pozbyć, lecz mniejsza skala zapewnia bardziej kameralną atmosferę i pozwala uniknąć powszechnej wady wielu umasowionych konkurentów.

Gwiazdy podziemia świecą nawet w pełnym słońcu…

Organizatorom zależeć musi na tej atmosferze, nie zapraszają bowiem artystów samodzielnie zdolnych zapełniać stadiony. Na festiwalowym terenie The Prodigy ze swoimi fanami po prostu by się nie pomieścili. Mniejszą skalę festiwalu zapewnia obsadzenie ulubieńców globalnej sceny klubowej w roli głównych atrakcji. Jeśli uznamy, że ludzie głosują nogami, to gwoździem programu całego festiwalu był Ricardo Villalobos. Żaden inny artysta nie zgromadził takiej widowni. Na dodatek pod palącym popołudniowym słońcem sierpniowych upałów – Dekmantel odbywa się bowiem za dnia. Warto jednak było pocić się w tym tłumie, ponieważ Villalobos zaprezentował set w swoim niepowtarzalnym stylu. Jednocześnie taneczny i hipnotyczny, nieustannie balansujący na krawędzi rozrywki i artyzmu, potrafił rozruszać pod wszystkimi fanami nogi, by za chwilę zagubić ich w dźwiękach psychodelicznej awangardy.

Orbital, fot. Bart Heemskerk [materiały organizatora]
Orbital, fot. Bart Heemskerk [materiały organizatora]

Również szkocki duet Optimo nie szczędził fanom psychodelicznych wrażeń – przynajmniej przez pierwszą połowę występu. Drugą zarezerwowali bowiem dla wypadów w popowe wręcz rejony. Jednak najdziwniejsze nawet utwory z początku setu nie traciły z oczu taneczności. Optimo potwierdzili tym samym niepisaną zasadę najlepszych DJ-ów: jeśli zmiksuje się choćby najdziwniejsze awangardowe kompozycje z tanecznym rytmem i tłustą ścieżką basu, ludzie będą do tego tańczyć. Tymczasem o basie właśnie, który przez cały set Szkotów dodawał muzyce pikanterii, wielu producentów elektroniki zapomina. W drugiej połowie setu Optimo puścili wodze fantazji. W klubowym sosie podali popowe szlagiery. Usłyszeliśmy podrasowane wersje „Yé Ké Yé Ké”, „Sweet Dreams” czy nawet „Let’s Dance”. Ich wybór nie był przypadkowy, okazało się bowiem szybko, zwłaszcza gdy spora część publiki zaczęła śpiewać tekst drugiego z nich, iż Szkoci ułożyli ten set pod Brytyjczyków, którzy tłumnie stawili się na Dekmantelu. Pomimo tego patriotycznego zabarwienia, Optimo zaprezentowali w sumie didżejski set idealny na trzeci dzień imprezy: skierowany do publiki zrelaksowanej, ale jednocześnie troszkę zmęczonej już festiwalowym życiem.

W pełni przewidywalne sety stworzyli z kolei Tom Trago i DVS1. Nie jest to jednak zarzut, gdyż obaj robili to, w czym są najlepsi. Trago na początku swego występu nakreślił atmosferę kilkoma deep house’owymi perełkami, by przejść do bardziej tanecznego, lecz wciąż utrzymanego w średnich tempach house’u. DVS1 natomiast zaprezentował jednocześnie eleganckie w brzmieniu i niezwykle energetyczne w rytmice techno w najlepszym amerykańskim stylu. Można go nazwać nieodrodnym uczniem Roberta Hooda. Trago i DVS1 potwierdzili na Dekmantelu swoją pozycję na scenie klubowej. Więcej tak pojętej przewidywalności dobrze jej zrobi!

…a perełki mogą się dumnie prezentować

Na atrakcyjność formuły Dekmantela składają się nie tylko artyści o od lat ustalonej pozycji. Powiew świeżości na letnim festiwalu zapewniają obiecujący debiutanci, jak i zaprawieni w podziemnych bojach twórcy, zyskujący tutaj możliwość dotarcia do szerszej publiczności.

Z tych pierwszych, zwróciła na siebie uwagę przede wszystkim Elena Colombi. Jej set rozpoczynający piątkową imprezę na scenie Boiler Room daleki był od łatwych i przyjemnych rozgrzewek. Colombi poszła raczej drogą powolnego wciągania w industrialową atmosferę. Warto wsłuchać się w jej występ, zgodnie ze zwyczajami BR, udostępniony w internecie, bo będzie jeszcze o niej głośno.

Elena Colombi, fot. Bart Heemskerk [materiały organizatora]
Elena Colombi, fot. Bart Heemskerk [materiały organizatora]

Zawrotną karierę jak na didżejkę house’ową robi z kolei Powder. Japonka ledwo trzy lata temu opublikowała pierwsze kompozycje. Dziś grywa w klubach i na festiwalach na całym świecie, a jej umiejętność dopasowania do specyfiki różnych scen można było zaobserwować na tegorocznym Dekmantelu. Sprawdziła się zarówno na głównej scenie, w bezlitosnym słońcu prezentując set swego firmowego house’u, jak i na najmniejszej (Red Light Radio), gdzie zamykała cały festiwal starociami disco i wszelkich gatunków pokrewnych.

Z artystów o dłuższym stażu zdobywających dopiero teraz rozgłos, na jaki zasłużyli, świetne sety live zaprezentowali Tolouse Low Trax i Young Marco. Obaj są ekscentrykami lubującymi się w niskich i średnich tempach i cierpliwym rozwijaniu kompozycji w stylu minimalistów, na tym jednak podobieństwa się kończą. Young Marco buduje bowiem swoje z ciepłych i bogatych syntezatorowych brzmień, podczas gdy Tolouse Low Trax oddaje surowymi i nieludzkimi mechanicznymi środkami atmosferę wyobcowania. Kompozycje obu hipnotyzują słuchacza, lecz w diametralnie odmiennych nastrojach.

***
Nie obyło się rzecz jasna bez występów nieudanych czy nieciekawych. Silent Servant zaprezentował prymitywne, sztampowe techno na nowej festiwalowej scenie Ufo II. Ewidentnie doszło do nieporozumienia z organizatorami, w których zamyśle miała ona eksponować bardziej eksperymentalne zakamarki muzyki elektronicznej niż większa Ufo I, poświęcona przede wszystkim techno. Tymczasem o secie Silent Servanta można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że był eksperymentalny.

Pewien niedosyt pozostawił występ live Skatebårda. Jego kompozycje, które w domowych pieleszach jawią się jako niezwykle taneczne, na żywo, zbyt powoli się rozwijając, okazują się z czasem coraz bardziej nudnawe. Także Orbital został entuzjastycznie przyjęty chyba tylko wśród brytyjskich rodaków. Ich status klasyka elektroniki pozostaje nienaruszalny, lecz kompozycje z lat 90., którymi go osiągnęli, z roku na rok brzmią na żywo coraz bardziej anachronicznie. Niestety, owacje od brytyjskiej części publiki na festiwalach nie tylko w ojczyźnie nie zachęcają do innowacji, a odcinania kuponów.

Scena Red Light Radio, fot. Niels Cornelis Meijer [materiały organizatora]
Scena Red Light Radio, fot. Niels Cornelis Meijer [materiały organizatora]

Nieudane występy stanowiły jednak niewielki ułamek wszystkich, składających się na udaną edycję imprezy. Relacja z takiego festiwalu obfitości musi niestety ograniczać się do mniejszości z mniejszości artystów. Kilku z tych, których udało mi się usłyszeć, musi świadczyć na rzecz dobrej setki, budującej cały festiwal. I świadczy jak najlepiej.
Holenderscy organizatorzy udowodnili, że potrafią nie tylko skompletować bogaty, zróżnicowany i odważny, bo niezłożony jedynie ze znanych nazwisk line-up. Dekmantel także od prozaicznej strony organizacyjnej jest dopięty na ostatni guzik.

Wszystko to, rzecz jasna, dzięki odpowiedniemu budżetowi. Dekmantel nie jest tanią imprezą, a koszty festiwalowej wycieczki do Amsterdamu odstraszają, zwłaszcza w porównaniu z o wiele tańszymi letnimi festiwalami w Polsce. Holendrzy wiedzą jednak jak odpłacić fanom jakością za wysokie ceny karnetów, dzięki czemu wydatek ten zdecydowanie się opłaca.