Istnieje dziesięć kompletnych polskich przekładów „Iliady”. Pierwszym było tłumaczenie Franciszka Ksawerego Dmochowskiego, ukończone w 1801 roku. W XIX wieku powstały przekłady Jacka Idziego Przybylskiego (1814), Stanisława Staszica (1815), Pawła Popiela (1880), Augustyna Szmurły (1887) i Stanisława Mleczki (1894) – wszystkie popadły szybko w zapomnienie. W XX wieku dostaliśmy translacje Jana Czubka (1921), Ignacego Wieniewskiego (1961) i Kazimiery Jeżewskiej (1981). W 2001 roku ukazał się przekład Nikosa Chadzinikolau, który również popadł w zapomnienie. Dziesięć tłumaczeń tekstu bardzo obszernego i bardzo trudnego w przekładzie w ciągu dwóch stuleci to nie najgorszy wynik, mimo że tłumacz eseju Matthew Arnolda „O przekładaniu Homera” pisze we wstępie do polskiej edycji tego dziełka o „zapierającej dech w piersiach z polskiej perspektywy” liczbie osiemdziesięciu jeden angielskich tłumaczeń eposu w okresie 1581–2015. Wbrew pozorom, proporcja wynosi tylko 1:4 – 10 przekładów polskich w ciągu dwustu lat wobec 81 angielskich w ciągu ponad czterystu lat. Należy też uwzględnić różnicę w zakresie funkcjonowania i wpływu obydwu języków, zwłaszcza w drugiej połowie XX wieku, co odbiera sens porównaniu liczbowemu. W liczbach bezwzględnych przekładów angielskich jest wprawdzie osiem razy więcej niż polskich, ale liczba użytkowników języka angielskiego jest kilkadziesiąt razy większa niż polskiego, co pociąga za sobą odmienność zarówno zapotrzebowania czytelniczego, jak i potencjału translatorskiego. Zatem z polskimi tłumaczeniami „Iliady” sprawa ma się lepiej, niż można by sądzić na pierwszy rzut oka.

Fragmentarycznie tłumaczyli u nas „Iliadę” najwięksi: Kochanowski, Słowacki, Norwid. Ich przekłady są jednak tak mocno naznaczone ich własnymi idiomami poetyckimi, że z dykcji homerowej nie pozostaje tam wiele. Pełne przekłady dziewiętnastowieczne, których autorzy pozbawieni byli słuchu poetyckiego, mogą bardziej zniechęcać niż zachęcać do Homera. „Iliadę” czyta się dziś (jeśli jeszcze się ją czyta) zazwyczaj w wersjach Jeżewskiej lub Wieniewskiego, prawidłowo oddających pewne cechy języka i stylu eposu, lecz nieco przyciężkich i słabo działających zwłaszcza w głośnym czytaniu. Ironia dziejów sprawiła, że dla wielu amatorów Homera najlepszym jego polskim tłumaczeniem wciąż jest pierwsze, Dmochowskiego, powstałe w ostatnich latach Rzeczypospolitej przedrozbiorowej. To ten przekład najbardziej wciąga i unosi czytelnika, chociaż nie naśladuje metrum oryginału i operuje rymem, czyli środkiem w ogóle nieznanym w poezji antycznej.

W XXI wieku sprawy te są jednak dość niszowe, ponieważ większość zainteresowanych dowiaduje się o istnieniu „Iliady” nie z któregokolwiek jej tłumaczenia na języki nowożytne, lecz z mediów nieliterackich: filmów, gier, komiksów; ewentualnie jeszcze z przeróbek na powieści popularne (a tych nie brakuje, zwłaszcza w krajach anglosaskich – osiemdziesiąt jeden tłumaczeń prawdziwej „Iliady” jednak działa). Być może największe zasługi w popularyzacji wątków homerowych po 2000 roku położył Wolfgang Petersen, mimo że poddał je w swojej hollywoodzkiej „Troi” dość radykalnym przekształceniom, czy raczej odkształceniom.

Kiedyś jednak inaczej bywało. W XIX wieku ideologie kulturowe rządzące instytucjami edukacyjnymi Europy sprawiały, że przeciętny uczeń gimnazjum klasycznego znał grekę lepiej niż dzisiejszy absolwent studiów filologii klasycznej. Powstawały utwory literackie o mękach wkuwania słówek i koniugacji. Czy w tym rygorze zachowywały się literackie walory eposów homerowych i innych pomników literatury, to sprawa nieoczywista (u nas Zygmunt Mycielski napisał kiedyś opowiadanie o szkolnej lekturze „Uczty” Platońskiej, z przygnębiającą pointą), niemniej istnieją też świadectwa roli herosów greckich dla wyobraźni ówczesnych nastolatków. Achilles, Hektor, Ajaks czy Teukros byli tym, czym w drugiej połowie XX wieku stali się Superman, Batman, Spiderman i Luke Skywalker (kolejność i odpowiedniość dowolna). Antyk definiował widzenie świata w znaczącym stopniu, przynajmniej u tych, którzy musieli nabywać o nim wiedzę, bez niej bowiem nie otrzymaliby prawa wstępu do elity społecznej swoich krajów. Dotyczyło to zwłaszcza Wielkiej Brytanii. Wybitny mąż stanu epoki wiktoriańskiej, lord Gladstone, długoletni premier rządu Jej Królewskiej Mości, opublikował w 1858 roku trzytomowe „Studies on Homer and the Homeric Age”, prawie dwa tysiące stron rzeczowego wywodu, w którym dyskutował z fachowymi tezami starożytników i formułował autorskie poglądy na poziomie znacznie wyższym niż dyletancki. Czy to pomogło polityce Imperium, trudno ocenić, lecz w czasach, gdy za wyrobionego intelektualnie uchodzi polityk umiejący się poprawnie wysłowić na Twitterze, formacja intelektualna Gladstone’a robi duże wrażenie.

Tak to wyglądało u Anglików sto pięćdziesiąt lat temu. Dlatego Matthew Arnold mógł po wydaniu przekładu Francisa Newmana napisać obszerny esej „O przekładaniu Homera” z dyskusją różnych subtelności stylistycznych tego przekładu. Tekst Arnolda wzbudza dziś w lekturze rozczulenie i żałość: to pierwsze na myśl, że był czas, kiedy publiczność czytająca przejmowała się doborem przysłówków i ledwo uchwytnymi różnicami w odcieniach znaczeniowych przymiotników; to drugie na myśl, że owa rafinada w ogólnym rozrachunku nie przydała się na wiele biednej starej Europie. Sama postać Matthew Arnolda także zasługuje na melancholijne zainteresowanie. Był on prawodawcą gustu literackiego wiktorian i wywiązywał się z tej roli znakomicie, pośrednicząc między sferą ówczesnych przeciętnych czytelników a Olimpem uczonych literaturoznawców z Oxfordu i Cambridge. W polemice z tłumaczem „Iliady” widać wyraźnie, że tym, co go najbardziej zajmuje, jest sprawa stylu. Przyjrzyjmy się początkowi drugiej części eseju, gdzie autor wypowiada sądy estetyczne o języku Homera i jego angielskich tłumaczy:

„Puls Homera jest prędki, składnia i słowa Homera są proste, jego myśli – proste i bezpośrednie, a styl – szlachetny. Cowper nie oddaje mu sprawiedliwości, albowiem puls jego jest powolny, a styl wyszukany; Pope nie oddaje mu sprawiedliwości, albowiem zarówno jego styl, jak i język są sztuczne; sprawiedliwości nie oddaje mu Chapman, gdyż myśli jego nazbyt są udziwnione; a Newman nie oddaje mu sprawiedliwości, albowiem jego słownictwo jest dziwaczne, a stylowi nie dostaje szlachetności.” [s. 96, przekład K.F. Rudolfa]

Widać tu siłę ówczesnych debat literackich i estetycznych. Siłę, która jednak dla nas dzisiaj jest raczej słabością – i to z dwóch przyczyn. Po pierwsze: kwieciste przymiotniki, którymi szafuje Arnold, są według współczesnych kryteriów pozbawione uzasadnienia. Dlaczego czyjś styl jest „wyszukany”, a innemu „nie dostaje szlachetności”? Co to właściwie znaczy? Według jakich kryteriów feruje się te wyroki? Te pytania padłyby natychmiast, gdyby Arnold zjawił się wśród nas i zaprezentował taki wywód. Z jego dezynwolturą wiąże się druga przyczyna słabości jego myśli dla dzisiejszych standardów: pozycja, jaką Arnold samowolnie zajmuje w tej debacie, jest pozycją sędziego, arbitra literackiej elegancji, przypisującego sobie możność i władzę wydawania sądów estetycznych i wyrokowania o tym, który tekst jest lepszy od innych. W naszych czasach żaden poważny recenzent ani krytyk nie odważyłby się w taki sposób osądzać przekładów – nawet jeśli będzie mu chodziło o to samo, o co szło Arnoldowi – w obawie przed posądzeniem o arogancję lub lenistwo intelektualne. Krytyka przekładów poetyckich (takich, których wadliwość nie polega po prostu na niezrozumieniu oryginału czy na błędach słownikowych) opiera się dziś na żmudnym wykazywaniu rozbieżności w konstrukcji wielu pól hermeneutycznych tekstu przekładanego i przekładu. Sądy estetyczne typu „przekład Iksa jest lepszy niż Igreka, bo lepiej oddaje wzniosłość oryginału” uchodzą płazem tylko w pracach rocznych początkujących studentów literaturoznawstwa. Nie znaczy to jednak, że Matthew Arnold jest dla nas naiwny. Może nawet niektórzy zazdroszczą mu tej komfortowej pozycji członka brytyjskiej elity kulturalnej, któremu do szczęścia i do sukcesu wystarczał polor piśmiennej wypowiedzi oraz niewzruszone przekonanie o słuszności własnego smaku i o możliwości dyktowania go innym.

Zdecydowanie niedzisiejsza jest również wytworność Arnolda w jego polemice z Newmanem. Czytelnik o umyśle zgaszonym przez współczesne powszednie mordobicie medialne może nawet nie zauważyć, że Arnold dokonuje w swoim wystąpieniu tego, co dziś nazywa się „zaoraniem” przeciwnika. Szczytem wyrafinowania w złośliwości jest powiedzieć rozmówcy coś przykrego w taki sposób, żeby nam za to szczerze podziękował. Arnold nie wchodzi aż tak wysoko, ale jego krytyka przekładu Newmana – przy całej salonowej uprzejmości, z jaką jej dokonuje – jest miażdżąca. Adwersarz nie pozostał mu zresztą dłużny, o czym będziemy mogli przekonać się niebawem, sądząc po zapowiedzi kolejnego tytułu serii translatologicznej, w której ukazało się „O przekładaniu Homera”. (Francis Newman to zresztą osobliwa postać w dziejach kultury brytyjskiej, pisał na oszałamiająco różne tematy – od gramatyki iguwińskiej po ekonomię polityczną, a zapamiętany został i tak głównie jako brat kardynała J.H. Newmana.)

Sednem sprawy w przypadku przekładania eposów Homerowych jest problem: jak oddać w języku literackim (a więc pisanym) tekst poetycki, który ponad wszelką wątpliwość wyrósł z ustnych recytacji? Jakim stylem przybliżać go w innym języku? Homera nie można tylko czytać – trzeba go również słyszeć. Może jedynym stosownym sposobem jego lektury jest głośne czytanie. Nie jest to, wbrew szkolarskim komunałom, utwór przeznaczony do analitycznej refleksji, lecz do tego, by dać mu się unieść. Przez przeszło dwadzieścia stuleci uczeni w piśmie sekcjonowali go na papirusach, pergaminach, papierach i ekranach – i nawet po tych wszystkich zabiegach on wciąż żyje i mówi do nas o naszym losie. Pod koniec ubiegłego wieku, kiedy świat doznawał przez krótki czas słodkiego wrażenia końca historii, „Iliada” – „poemat o sile”, jak ją nazwała Simone Weil – rzecz przepełniona opisami przemocy, walki zbrojnej, silnych negatywnych emocji, podstępów i żądz – wydawała się przechodzić do sfery szacownych zabytków, a bardziej współczesna zdawała się „Odyseja” ze swoimi opisami zetknięć z obcością i egzotyką, idealnie trans- i multikulturowa. Od jakiegoś czasu wygląda jednak na to, że będziemy musieli powrócić do tematyki „Iliady”.

Tłumacz eseju Arnolda dołożył starań, aby przekład swój uczynić jak najdoskonalszym – nie mogło być inaczej wobec takiej tematyki. Pewne wątpliwości wzbudza jedynie uparte tłumaczenie słowa student jako „student”, nawet w miejscach, gdzie znaczy ono prawie na pewno „badacz”. Natomiast nie sposób zrozumieć jego decyzji o pozostawieniu w brzmieniu oryginalnym nie tylko cytatów z angielskich przekładów Homera (tłumaczenie tłumaczenia nie miałoby sensu, choć można by dać „rybkę”, dosłowny przekład filologiczny), ale również wszystkich fragmentów poezji angielskiej, które autor przytacza często i chętnie, ilustrując nimi swoje argumenty. Co więcej, bez tłumaczenia na polski pozostawia się też wyimki z „Boskiej Komedii” oraz z oryginału „Iliady” (przy tych ostatnich pokpiono niestety sprawę: sporo literówek, brak wielu diakrytów). W rezultacie pełnię znaczenia tych argumentów będą mogli docenić i ocenić tylko ci spośród polskich czytelników, którzy swobodnie czytają w oryginale Miltona, Pope’a i szereg pomniejszych angielskich poetów siedemnasto- i osiemnastowiecznych, tudzież radzą sobie z włoszczyzną Dantego, no i z greką Homerową. Czy aby nie jest to zbiór pokrywający się ze zbiorem czytelników, którzy przeczytają w oryginale cały ten esej?

 

Książka:

Matthew Arnold, „O przekładaniu Homera”, przełożył, wstępem i przypisami opatrzył Krzysztof Filip Rudolf, Wydawnictwo Uniwersytetu Gdańskiego, Gdańsk 2018, seria „Europejscy klasycy sztuki przekładu od XIV do XIX wieku”, tom 2.