Kiedy na studiach miałem zajęcia z metodologii badań naukowych, mówiliśmy również o tym, na czym polega wartość nauki w ogóle. Jednym z jej zasadniczych celów jest przewidywanie przyszłości. Po to zbieramy dane i robimy eksperymenty, żeby wiedzieć, co w danych warunkach może się stać – że most zbudowany z takich, a takich materiałów zawali się pod takim, a takim ciężarem, że takie, a takie dane meteorologiczne sugerują określoną pogodę, że takie, a takie objawy mogą przekształcić się w taką, a taką chorobę, a zatem wymagają określonego leczenia itd. Wszystkie te hipotezy są weryfikowalne, a jeśli okazują się fałszywe, próbujemy je doprecyzować lub zupełnie zmienić tak, by lepiej wyjaśniały dany wycinek świata. Na tym, mówiąc bardzo ogólnie, polega rozwój nauk przyrodniczych.

W odróżnieniu od nauki, wróżby, „mądrości ludowe” czy powiedzenia weryfikowalne nie są. Wystarczy, że sprawdzą się raz na jakiś czas, aby podtrzymać w ludziach przekonanie o ich prawdziwości. Poza tym mamy ich tyle, nieraz sprzecznych, że niezależnie od przebiegu wydarzeń, zawsze znajdzie się jakieś wyjaśnienie. Ktoś ze znajomych podjął ryzyko i odniósł sukces? Nic dziwnego, przecież „do odważnych świat należy”. Inny zaryzykował, ale poniósł klęskę? Nie ma się czemu, dziwić, przecież „pokorne ciele dwie matki ssie”, a jak „ciszej jedziesz, dalej dojedziesz”. Mądrości ludowe pozwalają nadawać światu sens i dają złudne poczucie jego rozumienia, niezależnie od tego, co się wydarzy.

Oczywiście polityka to nie nauka, a komentatorzy polityczni to nie badacze w białych kitlach, którzy szkiełkiem i okiem wyjaśnią nam, dokładnie co, kiedy i dlaczego się stanie. Zakładamy jednak, że mają jakąś wiedzę i na jej podstawie formułują tezy o politycznej rzeczywistości. Mogą się pomylić – to jasne. Ale jednocześnie powinni umieć wyjaśnić, dlaczego sądzili to, co sądzili – na jakich przesłankach się opierali – i dlaczego ich przewidywania się nie sprawdziły, to znaczy gdzie ich wiedza okazała się niepełna lub jakich czynników nie wzięli pod uwagę. Czy tak faktycznie jest?

Siła sojowego latte

Weźmy żywą w Polsce dyskusję dotyczącą przyczyn słabości partii opozycyjnych. Od dawna z mediów niesprzyjających rządowi słyszymy, że winne są dwa podmioty – symetryści i „młodzi”. I tak Agata Bielik-Robson w „Newsweeku” przekonuje, że młodzi masowo występują przeciwko III RP, bo chcą – symbolicznie oczywiście – zamordować swoich ojców, „aby zająć ich miejsce”. Przy okazji, na podstawie reakcji kilkuset, może kilku tysięcy osób na jeden facebookowy wpis Rafała Trzaskowskiego, przekonuje, że oto bycie inteligentem stało się w Polsce „obciachem”. Dorota Wellman z kolei w „Wysokich Obcasach” boleje, że kiedyś „młodzi byli zaangażowani w sprawy publiczne” i się nie bali, a dziś się nie angażują, zaś na ulice ruszyć by ich mogło chyba tylko zablokowanie w Polsce Netflixa lub – o zgrozo – niedobór „caffe latte z sojowym mlekiem”. Cezary Michalski od dawna na łamach „Newsweeka” o słabości opozycji oskarża na zmianę partię Razem, symetrystów lub „młodzieżówkę «Gazety Wyborczej»”.

Mądrości ludowe pozwalają nadawać światu sens i dają złudne poczucie jego rozumienia, niezależnie od tego, co się wydarzy. Taką rolę zdają się pełnić także niektóre analizy polskiej polityki. | Łukasz Pawłowski

Wszystkie te tezy mają tę cudowną właściwość, że są nieweryfikowalne. Jak bowiem sprawdzić, czy młodzi – nawiasem mówiąc, już sama ta kategoria to jedna wielka niewiadoma, bo do młodych zalicza się i dwudziestolatków, i pasujących do obrazka czterdziestolatków – naprawdę chcą symbolicznie zamordować ojców założycieli III RP? Jak zmierzyć demobilizujący wpływ Netflixa, młodzieżówki „Gazety Wyborczej” i sojowego latte na zaangażowanie polityczne? Jeśli młodzież wyjdzie na ulice, będzie można powiedzieć, że urok seriali i kawy udało się przełamać, a jeśli zostanie w domu, wyjaśnienie mamy już gotowe.

Będzie słonko albo słota

Poza formułowaniem tez dość ogólnych i nieweryfikowalnych, publicysta może osiągnąć nieomylność także innym sposobem – formułując tezy wzajemnie sprzeczne. Dzięki temu, niezależnie od przebiegu wydarzeń, zawsze można skierować szukających sensu czytelników pod odpowiedni link z dopiskiem: „A nie mówiłem!”. Tę metodę zdają się stosować autorzy „Polityki” Mariusz Janicki i Wiesław Władyka, którzy od miesięcy tropią „symetrystów” – redaktorzy są zresztą autorami tego pojęcia – w szeregach opozycji i powtarzają, że pierwszym i zasadniczym jej celem jest pokonanie PiS-u, zaś na program czas przyjdzie później. No chyba że będzie… zupełnie inaczej.

I tak, na początku sierpnia Mariusz Janicki pisał o tym, że największym błędem rzekomych opozycjonistów jest relatywizowanie rządów PiS-u, bo w ten sposób PiS ich „znieczula”. Co to znaczy? Po pierwsze, chodzi o ocenianie działań partii rządzącej w poszczególnych dziedzinach, zamiast jej ogólnego potępienia za łamanie Konstytucji. Nie można więc powiedzieć, że PiS jakąś sprawę rozwiązało dobrze lub dobrze odczytało nastroje społeczne, bo to już droga do jego legitymizacji. Po drugie, „normalizacja” PiS-u bierze się między innymi z porównywania tej partii do innych. I znów, kiedy powiemy, że PiS gdzieś prowadzi skuteczną lub po prostu dobrą kampanię, stajemy się stronnikami Kaczyńskiego. Ten kardynalny błąd popełnił niedawno niewymieniony z nazwiska przez Janickiego, „dziennikarz «Gazety Wyborczej»”, krytykując kampanię Rafała Trzaskowskiego w Warszawie.

„I tak po trzech latach rządów PiS, kiedy jest już jasne, w jakim kierunku zmierza ta partia, Trzaskowski może przegrać wybory, bo ma «niemrawą kampanię», jak narzeka pewien dziennikarz «Gazety Wyborczej», który dodał do tego znajomą frazę «nie szantażujcie nas PiS-em». W 2015 r. obowiązywała wersja «nie straszcie PiS-em». Wszystko się zmieniło, ale nie to”.

Okazuje się więc, że opozycja powinna być anty-PiS-em i nie powinna, że można wymagać od niej inspirującego programu i jednocześnie nie można, że jakość jej kontaktów z wyborcami można oceniać na tle kontaktów PiS-u, ale jednocześnie nie wolno tego robić, bo w ten sposób pomagamy partii rządzącej. | Łukasz Pawłowski

Krótko mówiąc, zdaniem Janickiego jedynym sposobem na pokonanie PiS-u jest bezwzględna krytyka działań tej partii w każdym wymiarze i nieustanne przypominanie o gwałcie na porządku konstytucyjnym, którego od lat dokonuje. W tej sytuacji porównywanie PiS-u z opozycją czy tym bardziej krytykowanie tej ostatniej lub wymaganie od niej jakichś szczególnych działań, to de facto praca na rzecz Kaczyńskiego. „Pewien dziennikarz «Gazety Wyborczej»” – nawiasem mówiąc chodzi o Michała Olszewskiego, czyli jednego z najlepszych polskich reportażystów, laureata Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego – nie ma więc prawa pisać otwarcie o błędach kampanii Trzaskowskiego, bo tym samym staje się „poputczikiem” Kaczyńskiego. Wolność wypowiedzi powinien Olszewski złożyć na ołtarzu służby opozycji, a tej najlepiej pomaga się pochwałą lub przynajmniej przyjaznym milczeniem.

Tak przynajmniej było do kolejnej środy, kiedy to w „Polityce” ukazał się tekst Mariusza Janickiego i Wiesława Władyki „Czy(m) zachwyci opozycja”. Z niego dowiemy się, że najwyraźniej ci, którzy mają krytyczne uwagi do oferty partii opozycyjnych, mają też rację, bowiem „obecnej opozycji nie można zarzucić braku racji, ale można zarzucać brak zdolności, wizji, atrakcyjności”.

Co w tym przypadku powinien robić Grzegorz Schetyna i pozostali liderzy? Czy nadal koncentrować się głównie na krytykowaniu PiS-u, czy proponować coś więcej? To zależy, do której analizy sięgniemy. W artykule Janickiego z czerwca tego roku czytamy, że „Platforma, atakowana przez rywali z niepisowskiej strony, czasami się waha, traci animusz pod wpływem narracji w tonie «wy tylko o tym PiS»”. Na szczęście, pisze autor, PO ostatecznie się nie ugina i mówi przede wszystkim o pokonaniu PiS-u, a „wiele wskazuje, że właśnie ten wysiłek pozostawania na antypisowskim froncie powoduje, iż jest wciąż drugą siłą polityczną, a konkurencja odstaje coraz bardziej”.

Z innej analizy dowiemy się z kolei, że potężną wadą przeciwników PiS-u jest ich brak zdyscyplinowania, a zatem – jak rozumiem – także krytykowanie partii opozycyjnych. Receptą na pokonanie PiS-u jest więc przywołanie jego przeciwników do szeregu. Jak pisał w kwietniu tego roku Mariusz Janicki, „wszystkie analizy i sondaże pokazują, że PiS nie ma i nigdy nie miał w Polsce przewagi liczebnej, ma natomiast przewagę w «żołnierskim» morale”. Krótko mówiąc, zamiast narzekać, należy karnie głosować, ponieważ „jeśli przeciwnicy Kaczyńskiego nie nauczą się sztuki wygrywania, to będą mieć ładną rację, bez brzydkiej władzy”.

Ale już w bieżącym numerze „Polityki” Janicki z Władyką formułują inną diagnozę i nakazują opozycji „dostosowanie się do okoliczności”, czyli wymagań wyborców. „Jeśli publiczność mówi: zachwyćcie nas czymś, to nie dyskutuje się nad pojęciem «zachwycenia», ale po prostu próbuje wywrzeć wrażenie”. A jeśli partie opozycyjne tego nie zrobią, przegrana w kolejnych wyborach nie będzie ich „krzywdą”, ale „winą”. Jak bowiem twierdzą autorzy, to „klient-wyborca ma zawsze rację”.

Okazuje się więc, że opozycja powinna być anty-PiS-em i nie powinna, że można wymagać od niej inspirującego programu i jednocześnie nie można, że jakość jej kontaktów z wyborcami można oceniać na tle kontaktów PiS-u, ale jednocześnie nie wolno tego robić, bo w ten sposób pomagamy partii rządzącej.

Tak oto, niezależnie od tego, co się wydarzy, autorzy będą mieli rację. Jak w tym uroczym powiedzeniu: „Kiedy na świętego Hieronima jest deszcz albo go ni ma, to na świętego Prota będzie słonko albo słota”.

*/ Ilustracja wykorzystana jako ikona wpisu: Pixabay.com