Możemy się też umówić, że nie piszemy o „za granicą”. Za granicą, to jakby nie być na wakacjach. Niemal czterdzieści milionów Polaków nie może wyjechać w sierpniu z Polski, bo nie miałby, kto dobytku pilnować. Nadto miejsc za granicą dużo, rodacy się rozpełzają i trudno o miarę, kto ma lepiej, kto tylko interesująco. Ktoś był w MoMie, ktoś tylko w Uffizi, wszyscy byli w McDonaldzie, ale tego mamy też w Polsce przy autostradzie nad morze. Piszmy o Polsce, a najlepiej o tym, gdzie wysyła się dzieci. Ludzie bez dzieci też są jacyś niepewni. Pojechać mogą na festiwal techno w Płocku, obejdą kraj w kapciach z łyka, przepłyną Wisłę wpław, a to nie są rzeczy porównywalne.
Co innego z dziećmi. Gradacja jest tu następująca. Najmniej ciekawym, choć może najbardziej serdecznym pomysłem na wakacje jest babcia. O ile tylko babcia nie mieszka w pokoju obok, a w odległości większej niż pełna trasa autobusu miejskiego lub w sąsiedniej miejscowości czy wsi bez transportu publicznego (czyli niemal wszędzie). To już zapewnia dzieciom egzotykę, długie godziny „kreatywnej nudy, która rozwija wyobraźnię” i zamienić się może w rysowanie map okolicy czy podpalanie firanek, a nawet papierosów. Ale żeby się chwalić, to najpierw trzeba mieć czym. Babcia? Co za nudy! – powie zorientowany. Sprzedali dzieciaki, siedzą i piją sami w domu.
Dalej idzie morze. To jest, powiedzmy, coś jak 500+. Można prychać i nie lubić zapomogi na dzieci, ale bierze ją każdy. Nawet „elita” z KOD-u. I tak samo jest z Bałtykiem. Bez morza nie ma wakacji. I tak transportują się sznury aut oraz wakacyjne pociągi na ten wąski piętnastometrowy pas piasku długości stu kilometrów. I zaczynają się nieufne rozmowy.
My spaliśmy na kempingu (tu pada słowo „namiot”!), my w ośrodku (basen kryty dla dzieci zamiast morza), my wstawiliśmy zdjęcie z dzikiej plaży na Instagrama, a i tak wszyscy widzimy się w Jastrzębiej Górze. Pachnie kartofelkami, słychać cymbergaje, wata cukrowa przesłania głowy co poniektórych spacerowiczów. Ale my, lud z dziećmi, nie wybrzydzamy. Dzieci w piasku toną na długie godziny, można pograć w karty, wypić piwko, pooglądać innych. Nie zepsują tego nawet reportaże z „Wyborczej”, piętnujące, jak to grodzimy się parawanami we Władysławowie. Spokoju wszystkich pilnuje ratownik.
Po oczywistych wyborach wakacyjnych, zaczynają się ciekawsze rozbieżności. Ktoś pojechał do znajomego, co ma pocysterski zamek, a cała masa ludzi wtłacza dzieci w swoje hobby i więzi w łódkach na Mazurach albo pędzi jak niewolników po górskich szlakach. Sporo dzieci, zmanipulowanych, a jakże, poddaje się presji niekończącej się nauki na obozach językowych w imię lepszego losu rodu. Czy są obozy uczące prawa unijnego dzieci do lat dziesięciu? Pewnie są.
Miałem się chwalić. A my? My byliśmy, aż się zapowietrzę, my byliśmy w lesie i we wsi. „To najlepsze wakacje dla dzieci” – padło pewnego wieczoru przy wspólnym ognisku. Nie niepokojeni rodzice leżą w hamakach i sprzedają sobie wzajem birofilskie i kawowe przepisy, dzieci niczym władcy much latają między jedną a drugą nadjeziorną wydmą, budują i zdobywają bazy-ziemianki, poubierani w niebieskie hełmy z kawałków pięciolitrowych baniaków po wodzie. Cmokam – ta bliskość między sobą, ta więź z naturą i odległość od innych turystów. Sam sobie, a jeszcze bardziej swoim dzieciom zazdroszczę.
No i byliśmy we wsi. Tak się tylko mówi, oczywiście. Bo nie byliśmy, tylko wysłaliśmy jedną córkę (jedną z trzech, jakby w szpicy, jeden za wszystkich, wszyscy za jednego), aby zobaczyła, jak wygląda „Wioska Bullerbyn”. Znają Państwo to hasło? Na pewno znacie. Wklepcie do internetu. Tu już jest nieco mniej statusowo niż obóz na dziko w lesie. Mniej pioniersko.
Na powitaniu, na które zaproszono rodziców, dominowali ludzie z korporacji. Sylwetki sportowe, ciała trzymane jakby tyczkami w pionie, ale pojawiały się już tatuaże i czapki z napisem Dior czy logo Nike na przedzie. Chodziłem między nimi i notowałem mini rozmówki: „jeśli ktoś stoi za Tobą, to nie jesteś w kręgu”, „brud to jest dla mnie wartość, ale nie dla wszystkich”.
Zresztą o „Wiosce Bullerbyn” dałoby się napisać oddzielny tekst. To cały fenomen. Jest tam rynek, są szwedzkie hytte i tipi, jest błocarnia, stolarnia. Szyldy informujące o tych wszystkich miejscach są zrobione jak na reklamie. To zresztą miejsce (niedaleko Warszawy, nad Rokitnicą) mniej szwedzkie, a bardziej amerykańskie. Tylko Amerykanie umieją tak marketingiem podkreślić, że żyje się albo przynajmniej dąży do życia w wyobrażeniu, śnie, symulacji, a nie na gołym zwykłym placu gdzie dostawili tipi, bo im domków zabrakło. Dzieci to świetnie rozumieją.
Co łączy te miejsca i statusowe opowieści o obozach i wioskach? Obydwa mają do siebie to, że są nie tylko blisko wyobrażonej „natury”, ale przede wszystkim bardzo blisko harcerstwa. Z bazami-zastępami czy grupami dzieci organizowanymi przez bullerbyńskie, nieco tylko starsze ciocie. Harcerstwa przemykającego się gdzieś poza walką o status, dostępnego dla wszystkich, mieszającego ludzi jak Polska długa i szeroka. Tyle że pobytem dzieci na obozach harcerskich trudno się chwalić, nie dlatego, że są „zwykłe”. Także dlatego, że obozów i harcerzy coraz mniej. Ludzie nie chcą być równi.
*/ Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Pixabay.com.