Łukasz Pawłowski: Pan jest konserwatystą?
Marek Krajewski: Dobrze się czuję w tym, co od dawna dobrze działa.
Z Wrocławia na dłużej wyjechał pan tylko raz, na pół roku do Szwajcarii – i jeszcze potem pan mówił, że bardzo tęsknił…
To moje miasto rodzinne i łączy mnie z nim wyjątkowy związek emocjonalny. Ja tu się urodziłem, wychowałem i od początku chłonąłem rozmaite zjawiska, które później niektórzy uznali za differentia specifica Wrocławia.
Na przykład?
Na przykład na co dzień słyszałem dialekt lwowski. Przede wszystkim u mojej mamy, która pochodzi z ziemi lwowskiej. Słyszałem zwroty takie jak „bratura” czyli piekarnik. Matka do mnie mówiła: „Sweter pociągnij w dół, bo sobie przeziębisz krzyżbancik”. Typowo lwowskie określenie oznaczające dolne części pleców.
Słyszałem również rozmaite dialekty z całej Polski, bo do Wrocławia przybywali masowo ludzie z różnych stron kraju. Byłem za młodu wiernym kibicem Śląska Wrocław i zadziwiały mnie nazwiska wrocławskich piłkarzy– na przykład Werner Peterek, a wcześniej Klaus Maseli czy Rainer Kuchta. To też były znaki inności, które odbierałem jako dziecko i natychmiast uznawałem za coś oczywistego.
Były więc elementy górnośląskie, wschodnie oraz z Polski centralnej, skąd pochodzi mój ojciec…
Takie polskie multi-kulti…
Tak, z całą pewnością. To miało na mnie ogromy wpływ, dopiero później uświadomiłem sobie, że ta rozmaitość dobrze charakteryzuje Wrocław. Wcześniej nie zdawałem sobie z niej sprawy…
Bo?
Bo świat, w którym się dorasta, przyjmuje się jako coś zupełnie oczywistego. Mało kto wnika w jego strukturę, mało kto szuka jakichś jego specyficznych cech. Refleksja przychodzi później.
Patriotyzm – a uważam siebie za patriotę – nie jest równoznaczny z wykluczeniem innych z historii. | Marek Krajewski
Ale w pewnym momencie zaczyna pan wnikać. Nie jest tak, że niemiecka przeszłość Wrocławia to jest coś oczywistego. Wielokrotnie pan mówił, że przez całe dekady nacisk był kładziony na piastowskość i polskość tych ziem. Kiedy zaczyna się pan interesować niemiecką historią Wrocławia?
Już od najmłodszych lat ślady niemieckie spotykałem we Wrocławiu na każdym kroku. Niemieckie napisy, nazwy niemieckich firm na studzienkach kanalizacyjnych, napisy na domach. Mieszkałem w starej dzielnicy. Pewnego razu z mojej kamienicy odpadł tynk i zobaczyłem napis Obst und Gemüse – owoce i warzywa. Na moich drzwiach na klapce osłaniającej dziurkę, przez którą wrzucało się listy, nie było napisu „Listy”, tylko „Briefe“.
Stąd wynikał mój problem poznawczy – w jakim ja właściwie mieście żyję? Są ślady niemieckie, a w szkole mi mówią, że miasto jest prapolskie, a przeszłość niemiecka była tylko drobnym epizodem. I to wzbudziło pewien dysonans poznawczy, który starałem się zniwelować, czytając to i owo, co było dość trudne w latach 70. Nie było wtedy książek, które mówiły o historii Wrocławia w sposób obiektywy. Zawsze element Polski był wzmacniany, nadmiernie nawet eksponowany. Ja to dobrze rozumiem. Chodziło o to, aby Polacy tu mieszkający nie czuli tymczasowości, tak jak moi rodzice. Wielokrotnie z ich ust słyszałem, że „tu jeszcze przyjdą Niemcy”.
Czy to pana zainteresowanie było stałe?
Zanikło w liceum, powróciło na studiach. Wtedy znowu czytałem wiele książek i opracowań historycznych, które nadal były dość jednostronne. Podkreślano na przykład rolę Polonii Wrocławskiej. Odnosiło się wrażenie, że była to bardzo prężna grupa, nadająca ton Wrocławiowi, tymczasem liczyła ona od 5 do 15 tysięcy ludzi.
Po roku 1989 nastąpił przełom. Zaczęły ukazywać się różne artykuły o mieście. Ba! Ukazało się coś, co kiedyś byłoby zakazane: „Wrocław w starej fotografii”, „Ulice i place Wrocławia”, gdzie była wyraźnie widoczna niemieckość miasta, na napisach i szyldach. Nie było kawiarni we Wrocławiu na początku lat 90., żeby nie wisiały tam te zdjęcia starego Wrocławia. Ja ozdobiłem cały przedpokój fotografiami z jednego z tych albumów.
Czy to się nie kłóci – fascynacja niemieckim Wrocławiem z polskim patriotyzmem? Czy ta niemieckość nie przeszkadza?
Nie, nie przeszkadza mi. Dlatego, że patriotyzm – a uważam siebie za patriotę – nie jest równoznaczny z wykluczeniem innych z historii.
To nie jest takie oczywiste.
Uważam, że Wrocław zawsze powinien być polskim miastem, a z drugiej strony – tak je kocham, że staram się odkryć całe jego piękno, które tkwi między innymi w jego wielokulturowości. W ramach moich skromnych możliwości jako autora powieści kryminalnych.
Kiedy mówi pan o swoich książkach, zawsze powtarza, że nie są to kryminały, ale „retro kryminały”. Dlaczego ludzie lubią tę historyczną otoczkę?
Nie sądzę, żeby element „retro” był motorem napędowym popularności moich książek. Napisałem retro kryminał, „Śmierć w Breslau” w 1999 roku, żeby dać wyraz mojej fascynacji Wrocławiem. Taką czułem potrzebę.
Bez kalkulacji rynkowej?
Bez – choć oczywiście miałem nadzieję, że na fali tego wzrostu zainteresowań, o którym panu mówiłem, moje książki zostaną zauważone we Wrocławiu. Na wielką popularność poza Wrocławiem jednak nie liczyłem.
Ale kiedy napisał pan opowiadania o współczesnym Wrocławiu i wrocławianach, to pan ich nie opublikował…
Nie, bo były słabe.
I nie ma pan już ambicji pisania o współczesnym Wrocławiu?
Raczej nie. Kiedy – jako młody stażem pisarz – tworzyłem moje pierwsze powieści, szybko ogarniało mnie znudzenie. Chciałem napisać coś innego, zdobyć inną grupę czytelników, chciałem pisać rzeczy poważne albo po prostu inne. Byłem niecierpliwy. Napisałem więc dwie powieści kryminalne z Mariuszem Czubajem osadzone we współczesnej Polsce. A z medykiem sądowym Jerzym Kaweckim napisałem książkę „Umarli mają głos”, dwanaście autentycznych opowieści kryminalnych widzianych z perspektywy lekarza sądowego. Kiedy te moje boczne drogi literackie nie spotkały się z wielkim entuzjazmem, wróciłem do tego, co działa, czyli do Mocka. I dlatego nie mam zamiaru pisać książki o współczesnym Wrocławiu.
Bo by się mogła nie spodobać?
Bo taka książka byłaby swoistym eksperymentem. A ja eksperymentów nie lubię.
Kiedy moje boczne drogi literackie nie spotkały się z wielkim entuzjazmem, wróciłem do tego, co działa, czyli do Mocka. I dlatego nie mam zamiaru pisać książki o współczesnym Wrocławiu. | Marek Krajewski
Trochę pan jednak zmienia. Przeniósł pan akcję kilku powieści z Wrocławia do Lwowa, wprowadził pan nowego głównego bohatera, Edwarda Popielskiego, a potem, po „powrocie” do Wrocławia, przeszedł pan z okresu międzywojennego do powojnia.
Cykl o Popielskim był wyrazem mojego znudzenia międzywojennym Wrocławiem. Chciałem napisać o Polsce przedwojennej. A ponieważ fascynowała mnie wielokulturowość, uznałem że idealnym miejscem byłoby miasto, spod którego pochodziła moja matka, czyli Lwów.
Z sześciu powieści o Popielskim trzy są osadzone w przedwojennym Lwowie, a trzy w powojennym Wrocławiu. Wrocław powojenny zainteresował mnie, bo wciąż miał to silne piętno kulturowej i społecznej rozmaitości. Cały czas je ma, choć ono z czasem wyblakło.
Najlepszego świadectwa multikulturowości pan nie wystawia, bo to strasznie podły świat.
Ja piszę powieści kryminalne, a w takich powieściach zło musi występować. Jeśli ktoś chce czytać powieści świetliste i dobre, to powinien przerzucić się na inny gatunek. Wielokulturowy Wrocław mnie fascynuje, ale jako sceneria. A gatunek ma swoje wymogi. To one sprawiają, że ludzie, którzy zamieszkują Wrocław i moje powieści, są źli.
Jaka jest w takim razie „wartość dodana” tej wielokulturowości? Gdyby zamiast Żyda, który handluje złotem, albo Rosjanina, który gwałci, byli Polacy, to co by to zmieniło dla powieści? Pan często używa wielokulturowości po to, żeby dodatkowo podbić konflikty między tymi postaciami.
Ale jednocześnie, żeby pokazać, jak ten świat wyglądał. To mnie interesuje. Ja jestem człowiekiem bardzo pedantycznym. I chcę odtwarzać dawny, zaginiony świat w sposób bardzo dokładny.
Tego też nie rozumiem. Bo kiedy dziennikarze pana dociskają i pytają o ambicje, pan odpowiada, że chce jedynie dostarczać ludziom „godnej rozrywki”, a nie ich edukować.
To prawda.
Po co w takim razie ta dokładność w opisie choćby topografii miasta? Jakie to ma znaczenie, czy jakaś ulica naprawdę nazywała się Szewska czy Polska albo jakie dania podawano w ówczesnych knajpach, skoro pan nie chce nikogo uczyć.
Tak, nie chcę nikogo uczyć, ale nie wyobrażam sobie pisania wbrew sobie. Niemożliwa jest sytuacja, kiedy kalkuluję w ten oto sposób: nikogo nie obchodzi, czy to jest ulica Szewska, więc nie będę używał tej nazwy. Nie! Taka decyzja byłaby pogwałceniem mojej przemożnej potrzeby precyzji. Doceniam drobiazgowość, taki już jestem i tu sprzeczności nie ma.
Ale w wywiadzie dla Onetu mówił pan, że kiedy ma pan jakieś ciekawe wydarzenie z nieco innych czasów, które jednak pasuje do powieści, to macha pan ręką na zgodność z faktami historycznymi.
Ta potrzeba nie czyni mnie niewolnikiem. Tu pojawia się kolejny czynnik, który kształtuje moją twórczość. Jestem pisarzem zawodowym. Muszę co roku dostarczać moim czytelnikom godziwej rozrywki w postaci książki…
Dlaczego pan „musi”?
Muszę, bo takie są wymagania rynkowe. Wiem, ile mam pieniędzy na koncie i z jaką częstotliwością muszę pisać powieści.
Woody Allen kręci filmy co roku, żeby nie myśleć o śmierci, więc każdy ma swoje motywacje…
Moje motywacje są oczywiste. Żyję z pisania, a w polskich warunkach autor powieści popularnych musi pisać jedną książkę rocznie, jeśli chce żyć ze swojej pracy twórczej i jednocześnie nie pisać innych rzeczy, na przykład opowiadań do antologii czy felietonów. Skoro tak jest, to czasami muszę zrezygnować z wierności historycznym realiom, kiedy są nudne lub nie wnoszą niczego nowego. Kiedy chcę coś fascynującego zamieścić w książce, a jest sprzeczność między datą tego wydarzenia a czasem akcji, to wtedy rezygnuję z wierności realiom, a potem tę „niewierność” wyjaśniam w posłowiu.
Skoro już jesteśmy przy posłowiach. W posłowiu do „W otchłani mroku”, czyli pierwszej pana książki osadzonej w powojennym Wrocławiu, pisze pan o swoich inspiracjach. Jedną z nich jest brutalny film Wojciecha Smarzowskiego „Róża” o życiu na Ziemiach Odzyskanych tuż po wojnie.
Od czasów PRL dominowała opowieść, że po zakończeniu wojny co prawda nadszedł komunizm, ale przeciętny człowiek, który w politykę się nie angażował, niemal z dnia na dzień mógł żyć w miarę spokojnie. W ostatnich latach książki takie jak „Wielka trwoga” Marcina Zaremby czy film „Róża” pokazują, jak dziki i brutalny to był czas. Pan wyraźnie opowiada się za tą wersją. Powojnie to nie jest czas spokoju i budowy nowej Polski, tylko dzikość.
Książka Marcina Zaremby zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Wiedziałem, że wraz z końcem wojny nie nastała powszechna szczęśliwość – że nie wszyscy ludzie mogli pracować i nie wszystkie dzieci mogły się uczyć. Ale nie wiedziałem, że pierwsze lata po wojnie były – w całej Europie, nie tylko w Polsce – epoką straszliwego zezwierzęcenia. Film „Róża” wpłynął na mnie tak silnie, że zmieniłem fabułę książki, którą już prawie miałem gotową.
Co pan zmienił?
Wprowadziłem motyw gwałtów na Polkach dokonywanych przez żołnierzy radzieckich. W pierwotnym planie powieści tych odrażających zdarzeń nie było.
Ale to jest przecież jeden z głównych motywów tej książki…
Jak pan widzi, musiałem dokonać ogromnych zmian.
Co w takim razie było wówczas głównym motywem?
Konflikt między dwoma profesorami, z których jeden mówił, że świat zmierza w lepszym kierunku, a drugi, że to zło triumfuje. Dopiero potem jednego z tych profesorów uczyniłem współsprawcą tych ohydnych gwałtów.
„Róża” pokazuje brutalność nie tylko żołnierzy i nie tylko radzieckich, ale też samych Polaków. Tam nie ma żadnej solidarności opartej na przywiązaniu do polskości, na wspólnej narodowości. Tylko brutalna walka o przetrwanie, jednostka kontra jednostka.
Oczywiście, że tak.
To bardzo niepatriotyczne.
Może i tak, ale ja jestem autorem kryminałów i szukam ciekawej scenerii, ciekawych czasów i tematów. Dlatego sięgnąłem do lat powojennych.
Jestem pisarzem zawodowym. Muszę co roku dostarczać moim czytelnikom godziwej rozrywki w postaci książki. Muszę, bo takie są wymagania rynkowe. Wiem, ile mam pieniędzy na koncie i z jaką częstotliwością muszę pisać powieści. | Marek Krajewski
Pan ma dość specyficzną metodę pracy – poświęca pan codziennie konkretną liczbę godzin na pisanie, na czytanie, na powtarzanie języków obcych. W wywiadzie z Mateuszem Matyszkowiczem w TVP Kultura powiedział pan jednak, że poza tym prowadzi pan „normalne życie polskiego inteligenta”.
Tak.
Co to takiego jest „polski inteligent”?
Pochodzę z rodziny robotniczej. W moim liceum niewiele było takich osób. Bywałem więc często w inteligenckich domach moich kolegów i widziałem, jakie zainteresowania przejawiają ich rodzice – chodzą do teatru, słuchają muzyki poważnej, dużo czytają. W każdym prawie domu leżał tygodnik „Polityka”, a jednocześnie prawie wszyscy byli nastawieni opozycyjnie do ówczesnego reżimu. Moje pierwsze kontakty ze światem inteligenckim były właśnie takie i wytworzyły u mnie całą serię… stereotypów na temat inteligenckiego życia. I takie właśnie stereotypowe życie prowadzę.
Ale w Polsce etos inteligencki obejmuje także zaangażowanie społeczne i polityczne. Poświęcenie się dla kraju, dla ludu – jak powstańcy, doktor Judym i „siłaczka”. A pan takich kwestii unika.
Te zachowania są potrzebne wtedy, gdy kraj jest zagrożony albo gdy powstaje z ruin. Ale dziś tak nie jest. W związku z tym nie widzę potrzeby, żeby publicznie angażować się w działalność społeczną czy polityczną. Ale z drugiej strony, jestem przekonany, że gdyby była wojna, to pierwszy bym na nią poszedł.
Zaskakuje mnie pana spokój, bo żyjemy w czasach, kiedy wydaje się, że wszystko dookoła zaczyna się walić. A pan jest spokojny?
Oczywiście! Ja uważam, że żyjemy w najlepszej epoce w historii.
Teraz wychodzi z pana zafascynowanie Steven Pinkerem, na którego również się pan powołuje. To zresztą zdumiewające połączenie, jeśli chodzi o inspiracje do jednej książki – z jednej strony „Róża” Smarzowskiego, z drugiej właśnie Steven Pinker, który mówi, że świat zmierza ku lepszemu.
To autor wspaniałej książki „Zmierzch przemocy. Lepsza strona naszej natury”. Bardzo chwalony przez Billa Gatesa, za co był zresztą krytykowany – mówiono, że pisze dla bogatych, białych ludzi, którzy mają czelność mówić, że jest dobrze.
A jest dobrze?
Jestem optymistą, uważam, że świat nieustannie zmienia się na lepsze. I broniłbym tego poglądu.
Ten motyw pojawia się właśnie w „W otchłani mroku”, kiedy spierają się dwaj filozofowie. Henryk Murawski uważa, że świat przesiąknięty jest złem, a Mieczysław Stefanus – tak jak pan – że staje się coraz lepszy. Obaj przeżyli wojnę, byli więźniami Auschwitz i obaj żyją w pogrążonym w przemocy Wrocławiu. W książce Stefanus przywołuje zresztą argumenty samego Pinkera – mówi, że poprawiła się opieka medyczna, że więcej ludzi potrafi czytać, że żyjemy dłużej.
Te argumenty są dla mnie bardzo ważne. Rozważania Pinkera są poparte liczbami. Nie patrzę jednak bałwochwalczo na liczby, ale doceniam jasność i logikę jego argumentów.
Kontrargument, który pojawia się też w książce, mówi jednak, że statystyka niewiele znaczy przy tragedii pojedynczego człowieka. Mogę panu mówić, że średnio ludzie żyją dłużej, ale kiedy wokół siebie widzi pan śmierć i gwałty – jak w powojennym Wrocławiu – trudno wówczas o optymizm. To jakby pan dziś Syryjczykom mówił, że jest dobrze.
Jeżeli spojrzymy z punktu widzenia naszych odczuć i pojedynczych tragedii, a nie będziemy się potrafili wznieść na poziom ogólny, wtedy oczywiście powiemy, że świat jest zły. Ale jeżeli spojrzymy na to sub specie aeternitatis, z punktu widzenia wieczności, wtedy zrozumiemy, że świat zmienia się na lepsze.
Dam panu przykład. Chyba w poemacie Lukrecjusza „De rerum natura” pewien człowiek mówi, że największa góra to ta, którą widzi za swoim domem. To dla niego najwyższa góra świata, bo innej nie widział. Osoby, które mówią, że świat jest zły, bo dziś widzieli kogoś chorego lub potrzebującego, przypominają mi takiego właśnie bohatera.
Ale czy takie spojrzenie na świat nie jest metodą na uspokojenie sumienia? Skoro wszystko zmierza ku lepszemu, to ja nic nie muszę robić.
W tym miejscu trzeba sobie jednak zadać jeszcze jedno pytanie: według jakich zasad powinniśmy żyć? Moim zdaniem, wieść życie wartościowe to doskonalić się wewnętrznie, co wziąłem od Leibniza, mojego ulubionego filozofa. A jeśli mamy się doskonalić, nie możemy mówić, że to jest najlepszy świat i na tym poprzestać. Stoicy mówili, że doskonalimy się dzięki innym – jak nauczyciel, który staje się lepszy przez to, że innych czyni lepszymi.
Chyba w poemacie Lukrecjusza „De rerum natura” pewien człowiek mówi, że największa góra to ta, którą widzi za swoim domem. To dla niego najwyższa góra świata, bo innej nie widział. Osoby, które mówią, że świat jest zły, bo dziś widzieli kogoś chorego lub potrzebującego, przypominają mi takiego właśnie bohatera. | Marek Krajewski
A co jest siłą, która zmienia na lepsze? Ludzki rozum, duch dziejów, Bóg?
Nazwałbym to po stoicku logosem. Ludzka racjonalność jest czymś niezwykle istotnym i motorem postępu. Jestem wielkim zwolennikiem ludzkiego rozumu.
Jestem zaskoczony. Światy, które pan tworzy, z jednej strony poddają się działaniu rozumu, bo to racjonalne myślenie doprowadza do rozwiązania zagadki. Z drugiej jednak, aż kipi tam od kompletnie nieracjonalnej przemocy.
Ale rozum ostatecznie zwycięża.
No właśnie nie wiem… Pan w kilku wywiadach mówił, że ludzie lubią w kryminałach to poczucie, że sprawiedliwość zwycięża. Ale pańskie światy, nawet po ujęciu przestępcy nadal są cholernie podłe.
Proszę nie zapominać, że i ja sam podlegam zmianom. Kiedy pisałem pierwsze powieści, nie interesowała mnie filozofia i nie roztrząsałem kwestii, czy świat się zmienia na lepsze, czy też nie. Do tego pierwszego przekonania doszedłem – po lekturze Pinkera i innych książek – mniej więcej w roku 2012, trzynaście lat po napisaniu pierwszej powieści. To przekonanie jest zawarte w „W otchłani mroku”. Byłem już wówczas innym człowiekiem niż w roku 1999, kiedy zadebiutowałem. Ale przez te wszystkie lata przyzwyczaiłem czytelników do takiego, a nie innego obrazu świata. Gdybym teraz chciał nagle pisać kryminały, które kończą się dobrze, są apoteozą ludzkiego rozumu i świetlistości, która w nas tkwi, to być może część moich czytelników byłaby rozczarowana.
Idą wszelkimi – godziwymi i niegodziwymi sposobami – do tego, żeby naprawić świat. Chcą poskromić bestię, ale za sobą często zostawiają cmentarzysko. Tacy bohaterowie bardzo mi się podobali. Od zawsze. | Marek Krajewski
I słucha pan czytelników?
Na spotkaniach autorskich ludzie mi mówią, co im się podoba, a co nie – i ja to biorę pod uwagę. Z drugiej strony, tworzyłem Mocka bez żadnych czytelniczych nacisków. On odbija cechy moich ulubionych bohaterów.
Jakich?
W latach 70. oglądałem filmy z gatunku noir Jean-Pierre’a Melville’a, takie jak „W kręgu zła”, „Samuraj” czy „Glina”. Te kryminały – z Alainem Delonem i Jean-Paulem Belmondo, kiedy jeszcze powściągał swój komediowy talent – miały na mnie duży wpływ. Jest tam zawsze element kultury wysokiej, który często przejawia się w motcie z poważnej literatury…
Które pan także zamieszcza…
Bardzo to lubię. Poza tym ci bohaterowie nieustannie przekraczają granice między dobrem a złem. Są często zainteresowani ludzką naturą i potrafią o niej długo rozmawiać, a jednocześnie są opryskliwi brutalni i niewrażliwi na potrzeby innych. Dążą wszelkimi – godziwymi i niegodziwymi sposobami – do tego, żeby naprawić świat. Chcą poskromić bestię, ale za sobą często zostawiają cmentarzysko. Tacy bohaterowie bardzo mi się podobali. Od zawsze.
Mówi pan o głębi, ale słabości pana bohaterów, nawet tych „dobrych”, często wynikają z bardzo prymitywnych potrzeb, przede wszystkim seksualnych. To właśnie one są często kołem zamachowym fabuły.
Kiedy już stworzy się jakiś świat – pierwszą, drugą, trzecią powieścią – to potem trudno z tego świata wyjść, bo czytelnicy mają swoje oczekiwania. Dam panu przykład. W moich powieściach jest bardzo wiele opisów jedzenia. Bohaterowie pławią się w prawdziwych orgiach kulinarnych. Kiedy przy czwartej czy piątej książce nie chciało mi się już o tym pisać, podniosły się głosy czytelników: „Panie Marku, u pana nie ma tego, co zwykle!”. Ja muszę te opinie uwzględniać. Kiedy czytelniczki powiedziały mi: „U pana nie ma wyrazistych postaci kobiecych”, to do powieści o Popielskim wprowadziłem Leokadię Tchórznicką.
I teraz wracam do pana pytania o chuć. Pierwsze książki są osadzone w czasach, które niemieccy historycy nazywają „dzikimi, zwyrodniałymi latami 20.”. Wie pan, że wówczas w Berlinie było około osiemdziesięciu tajnych klubów, w których spotykali się ludzie, aby zaspokoić swoje rozmaite potrzeby seksualne? Wszędzie panowała atmosfera dekadencji, a co jest ciekawszego dla autora kryminałów niż atmosfera zepsucia? I kiedy już taką atmosferę wprowadziłem w pierwszych powieściach, to chcąc nie chcąc, robiłem to dalej.