PiS i jego Europa
Zacznijmy od końca, bo tę tezę obalić najłatwiej. Chociaż podczas ostatniej konwencji PiS-u Jarosław Kaczyński zapewniał, że „Polacy chcą być w Europie i Unii Europejskiej”, to nie ulega wątpliwości, że liderami partii rządzącej są ludzie, jeśli nie wrodzy, to z pewnością z dużą rezerwą podchodzący do idei bliskiej współpracy w ramach Unii Europejskiej. Najwyraźniejszym tego przykładem jest oczywiście toczący się od wielu miesięcy spór o tak zwane „reformy” polskiego sądownictwa oraz towarzyszące mu, coraz ostrzejsze, wymiany zdań.
Bo kiedy Zbigniew Ziobro pisze do ówczesnego komisarza do spraw gospodarki cyfrowej i społeczeństwa cyfrowego, Günthera Oettingera, że jako „wnuk polskiego oficera”, walczącego w II wojnie światowej z „niemieckim nadzorem”, nie życzy sobie nadzoru UE – to wyraz nie tylko osobistej bezczelności Ziobry, ale i toporna próba utożsamienia instytucji unijnych z narzędziami najgorszego terroru.
Kiedy ówczesny szef MSZ, Witold Waszczykowski, mówi, że mieszanie „kultur i ras”, to „choroba”, która „nie ma nic wspólnego z tradycyjnymi polskimi wartościami”, nie tylko brzmi jak człowiek z innej, zamierzchłej epoki. Ale przede wszystkim podważa jedną z podstawowych unijnych zasad – swobodnego przepływu dóbr i ludzi, a z nimi właśnie ich kultur.
Identyczny wydźwięk mają słowa wicepremiera Jarosława Gowina, kiedy z góry zapowiada, że Polska może nie wykonać wyroku Trybunału Sprawiedliwości UE, jeśli ten będzie dla niej niekorzystny. I nie ma znaczenia fakt, że prawdopodobnie – podobnie jak w przypadku Waszczykowskiego – wypowiedź ta jest „jedynie” elementem walki samego Gowina o pozycję w obozie władzy.
Nie ulega wątpliwości, że liderami partii rządzącej są ludzie, jeśli nie wrodzy, to z pewnością z dużą rezerwą podchodzący do idei bliskiej współpracy w ramach Unii Europejskiej. | Łukasz Pawłowski
Oczywiście, czołowi politycy PiS-u – niekiedy ci sami – regularnie i gorąco zapewniają, że popierają obecność Polski w Unii Europejskiej, a domagają się wyłącznie „poszanowania suwerenności”, reformy Unii w kierunku „Europy ojczyzn” lub też jej „powrotu do korzeni”. Deklaracje te można jednak włożyć między bajki, bo nie idą za nimi żadne przemyślane, konkretne propozycje. Jeśli bronimy suwerenności państw, dlaczego pozwalamy, by to Unia negocjowała w naszym imieniu porozumienia handlowe? Jeśli Europa ma „wracać do korzeni”, to czy powinna zrezygnować ze wspólnej waluty, przywrócić kontrole na granicach i… zredukować liczbę członków?
Trudno uwierzyć, by politycy rządu kierowali się w swoich wystąpieniach nie niechęcią do Unii, ale potrzebą jej reformowania, kiedy nie mają odpowiedzi na tak podstawowe kwestie.
Entuzjazm czy „wyciskanie Brukselki”?
Ale w polskim kontekście groźniejsze nawet niż wypowiedzi podważające podstawowe zasady działania instytucji unijnych są te kwestionujące korzyści, jakie Polska ma z obecności w UE. Do tej kategorii należą słowa Mateusza Morawieckiego, który próbował przekonywać, że Polska do członkostwa w Unii dopłaca, bo… zagraniczne firmy zarabiają w Polsce – w języku premiera: „wyprowadzają z Polski” – więcej pieniędzy, niż Polska dostaje z unijnego budżetu.
To porównanie nie ma najmniejszego sensu z rozmaitych powodów. Choćby dlatego, że zestawia środki publiczne z kapitałem prywatnym. Ponadto nie uwzględnia tego, że zagraniczne firmy płacą w Polsce podatki i tworzą miejsca pracy. Nie mówiąc już o tym, że polskie firmy także na rynkach unijnych zarabiają i te środki „wyprowadzają” do kraju. Teza Morawieckiego ma jednak stworzyć wrażenie, że członkostwo w UE jest nieopłacalne. To bardzo ważne, bo wykorzystuje zasadniczą słabość „euroentuzjazmu” Polaków. A ten nigdy nie jest tak bezwarunkowy, jak może się wydawać.
Owszem, od lat około ośmiu na dziesięciu Polaków popiera obecność w Unii Europejskiej. Już za rządów PiS-u odsetek zwolenników jeszcze wzrósł i sięgnął 88 procent. Nawet wśród wyborców tej partii 84 procent jest zadowolonych z członkostwa w Unii. Ale w badaniach CBOS-u z roku 2014, w których zapytano o zalety płynące z przynależności do tej organizacji, „Polacy wymienili w ogromnej większości korzyści ekonomiczne, natomiast demokracja czy prawa człowieka zajęły zupełnie marginalne miejsce”.
Trudno się zresztą dziwić, bo wizerunek Unii jako przede wszystkim źródła pieniędzy utrwalały w Polsce już poprzednie rządy. Były premier Waldemar Pawlak zachęcał do tego, by „wyciskanie Brukselki uczynić sportem narodowym”. Z kolei Donald Tusk jako szef rządu na słynnej konferencji prasowej dzielił ogromny tort udekorowany lukrowanymi banknotami euro.
Kiedy więc Morawiecki dziś mówi, że Polska do UE dopłaca, podważa główny – w oczach wielu – powód naszej w niej obecności. W tej sytuacji opozycja nie może jedynie kwestionować słów premiera i zapewniać, że póki co dostajemy z Brukseli ogromne środki rozwojowe. Polaków już dziś trzeba przekonywać, że na członkostwie skorzystamy nawet wówczas, gdy do unijnego budżetu zaczniemy dopłacać – ze względu na dostęp do rynków, ułatwienia prawne, swobodę przemieszczania się, bezpieczeństwo gospodarcze itd. Dlatego należy pozostawać w unijnym centrum.
Nam się należy
Takie argumenty mogą trafić na podatny grunt, bo większość Polaków (58 procent) pytana o to, jak miałaby zachować się Polska, gdyby powstała tak zwana „Unia dwóch prędkości” – odpowiada się za wejściem do grona państw „ściślej współpracujących”. Tylko 25 procent wolałoby współpracować „luźniej”.
Gorzej jednak, kiedy zapytamy o konkrety tej współpracy, na przykład wspólną walutę. W badaniach CBOS-u z 2016 roku 65 procent ankietowanych było całkowicie przeciwnych przyjęciu euro, a tylko 13 procent chciało to zrobić jak najszybciej. W sondażu dla tygodnika „Polityka” z lipca 2018 roku rezygnacji ze złotówek nie chce w ogóle 49 procent ankietowanych, a kolejne 10 procent uważa, że potrzeba na to co najmniej dekady. Ten konsekwentny sprzeciw jest o tyle ciekawy, że Polacy równie konsekwentnie większym zaufaniem darzą instytucje unijne niż krajowe. W badaniach CBOS-u 53 procent respondentów deklarowało zaufanie do UE, a tylko 38 procent do polskiego rządu i 30 do parlamentu. To może oznaczać, że sprzeciw wobec porzucenia złotówek wynika nie z niechęci do Unii jako takiej, ale z prostej obawy o koszty tej decyzji dla domowych budżetów.
Analogiczne zjawisko zachodzi także przy badaniu stosunku do NATO. Chociaż 70 procent ankietowanych ocenia pakt pozytywnie, to mniej niż połowa poparłaby udział polskich żołnierzy w walce przeciwko agresji Rosji na jednego z europejskich sojuszników. Krótko mówiąc, Polacy chcą być bezpieczni i osadzeni w strukturach „zachodnich”, ale niekoniecznie ponosić związane z tym koszty.
Jedną z przyczyn tej postawy może być pewna szkodliwa narracja suflowana nie tylko przez przedstawicieli partii obecnie rządzącej. Zgodnie z nią członkostwo w strukturach NATO i UE niejako się Polsce należy za niesprawiedliwe potraktowanie przez Zachód po zakończeniu II wojny światowej i oddanie kraju pod dominację sowiecką. A skoro owa przynależność jest formą rekompensaty, to siłą rzeczy nie może być obwarowana zbyt restrykcyjnymi warunkami.
Paradoksalnie więc, zwolennicy utrzymania ścisłych związków z UE nie mogą tworzyć jej naiwnego obrazu organizacji niemal charytatywnej, napędzanej poczuciem winy wobec krajów Europy Środkowej, a Polski w szczególności. To związek oparty na wspólnych wartościach, ale i na wspólnych interesach. A w takim nasza obecność nie jest dana raz na zawsze. Korzyści zaś nie płyną same, ale wymagają aktywnej polityki i umiejętności budowania sojuszy.
Zwolennicy utrzymania ścisłych związków z UE nie mogą tworzyć jej naiwnego obrazu organizacji niemal charytatywnej, napędzanej poczuciem winy wobec krajów Europy Środkowej, a Polski w szczególności. | Łukasz Pawłowski
Potrzeba uznania
Jedną z mocniejszych kart, jakimi posługuje się PiS w dyskusji o polityce unijnej, jest retoryka obrony suwerenności i narodowej niezależności. I w tym miejscu partia rządząca dobrze wykorzystuje pewien paradoks polskiego myślenia o Unii. W badaniach CBOS-u z czerwca 2017 roku aż 43 procent badanych odpowiedziało, że ochrona niezależności państw członkowskich jest ważniejsza od zdolności do funkcjonowania całej Unii. Przeciwnego zdania – Unia musi mieć zdolność funkcjonowania nawet kosztem niezależności członków – było 34 procent pytanych. W samym elektoracie PiS-u przewaga zwolenników „niezależności” jest jeszcze większa (57 do 22 procent). I to mimo że – przypomnijmy – instytucje unijne cieszą się w Polsce większym zaufaniem niż krajowe.
Można oczywiście powiedzieć, że powyższe pytanie sformułowano w sposób skrajnie ogólny – bo cóż znaczy „niezależność” czy „zdolność funkcjonowania”? Ale przecież właśnie takim językiem posługują się na co dzień politycy: podległość kontra niezależność.
Z powyższych danych płynie jasny wniosek, że siły proeuropejskie w Polsce nie mogą w walce politycznej ograniczać się do straszenia groźbą wyprowadzenia Polski z UE. Politycy PiS-u takim zarzutom natychmiast zaprzeczą – i trudno się dziwić, skoro ponad 80 procent zwolenników tego ugrupowania popiera obecność w Unii. Przedstawiciele partii rządzącej podkreślą jednak natychmiast, że chcą Wspólnoty, która szanuje niezależność Polski i liczy się z jej głosem. Oba te twierdzenia mogą zyskać społeczny posłuch – od lat ponad 65 procent Polaków uważa, że nasz kraj nie ma wystarczającego wpływu na „decyzje i działania UE”.
Siły proeuropejskie w Polsce nie mogą w walce politycznej ograniczać się do straszenia groźbą wyprowadzenia Polski z UE. Politycy PiS-u takim zarzutom natychmiast zaprzeczą – i trudno się dziwić, skoro ponad 80 procent zwolenników tego ugrupowania popiera obecność w Unii. | Łukasz Pawłowski
W tej sytuacji jedynym wyjściem dla opozycji jest, po pierwsze, przedstawianie Unii jako projektu pozytywnego, dającego Polsce długoterminowe – i nie tylko finansowe! – korzyści, a nie tworzącego zagrożenia. Po drugie zaś, przekonywanie, że z powodu niekompetencji partii rządzącej Polacy z tych zysków nie mogą w pełni skorzystać. Ten drugi punkt wymaga porzucenia naiwnego myślenia o Unii jako organizacji charytatywnej, która z poczucia winy za rzekomo historyczne krzywdy zawsze coś Polsce da. To z kolei wymaga zmiany sposobu myślenia o miejscu Polaków w Europie.
W czasach, kiedy wyczerpuje się w Polsce postkomunistyczny „mit Zachodu” jako ideału, który po prostu należy naśladować, możliwe są dwa scenariusze. Z jednej strony, przekonanie Polaków, że związek z Zachodem przestał być opłacalny, a stał się zagrożeniem, dlatego należy go osłabić i „bronić suwerenności”. Z drugiej, przekonanie, że trzydzieści lat po upadku PRL Polska jest Zachodem i zamiast od niego uciekać albo tylko pokornie słuchać, musi go kształtować.
[promobox_artykul link=”https://kulturaliberalna.pl/2018/09/04/david-goodhart-pawlowski-wywiad-brexit-unia-europejska/” txt1=”Czytaj również wywiad z Davidem Goodhartem ” txt2=”Są porządni populiści”]
Z tym przekonaniem trzeba trafić szczególnie do kolejnych roczników młodych Polaków. Dla pokolenia wychowanego w czasach PRL zamiana realnego socjalizmu na wyobrażony kapitalizm była oczywistym wyborem. Dziś „realny kapitalizm” traci na atrakcyjności na rzecz „wyobrażonego socjalizmu”, czy – co znacznie gorsze – „wyobrażonego nacjonalizmu” o mocnym, socjalistycznym zacięciu. To w młodym pokoleniu Polaków (18–24 lata) najwięcej jest zwolenników wyjścia z Unii Europejskiej. Po ogłoszeniu decyzji o brexicie, aż 27 procent ankietowanych w tej grupie było uważało, że Polska powinna pójść tą samą drogą – trzy razy więcej niż w grupie osób po 60. roku życia. Ta sama grupa stanowi trzon rozmaitych partii antysystemowych, w tym antyunijnych – od narodowców, przez kolejne partie Janusza Korwin-Mikkego, po Kukiz’15.
Polacy pozostają zwolennikami członkostwa w Unii, ale czternaście lat po akcesji – podobnie jak inne, pokiereszowane rozmaitymi kryzysami społeczeństwa – chcą bezpieczeństwa, wizji lepszej przyszłości i – last but not least – uznania. Te potrzeby są szczególnie silne w części młodego pokolenia, które nawet jeśli bez trudu znajduje pracę, o wiele większe trudności ma z uzyskaniem szeroko rozumianego bezpieczeństwa i uznania właśnie. Polityka PiS-u daje złudne poczucie zaspokojenia tych potrzeb. Opozycja musi pokazać, że umie je zaspokoić w realny sposób. Nie w kontrze wobec Unii Europejskiej, ale dzięki niej.