Jego autor (lub autorka) zapewnia w nim czytelników, że należy do „ruchu oporu wewnątrz administracji Trumpa”, który próbuje „przeciwdziałać najgorszym instynktom prezydenta” postępującemu „ze szkodą dla naszej republiki”. Nie bójcie się państwo – dodaje anonim – albowiem przy tym zachowującym się jak rozpuszczony bachor prezydencie „są dorośli”, którzy „doskonale wiedzą, co się dzieje”, „próbują robić, co należy” i to dzięki nim wiele działań administracji „uczyniło kraj bezpieczniejszym i zamożniejszym”.
Na czym ma niby polegać ten rzekomy wallenrodyzm? Autor listu nie podaje konkretnych przykładów, ale tak się akurat „złożyło” (w tej kwestii za grosz nie wierzę w przypadek), że o takim właśnie postępowaniu możemy przeczytać w najnowszej książce słynnego dziennikarza „The Washington Post” Boba Woodwarda pod tytułem „Fear” [Strach]. Dowiadujemy się z niej na przykład, że Gary Cohn, doradca ekonomiczny Trumpa, miał zabrać z biurka prezydenta dokument wycofujący Stany Zjednoczone z porozumienia o wolnym handlu z Koreą Południową, żeby uniknąć „gospodarczej katastrofy”.
Nie wiem, kogo mają uspokoić zapewnienia anonimowego członka administracji (niechby naprawdę wysokiego stopnia, choć przecież nie mamy co do tego pewności), że nad wszystkim czuwają jacyś tajemniczy „porządni ludzie”. Kto wybrał tych ludzi? Nie obywatele przecież, tylko – paradoksalnie – sam Trump, który zdecydował się zatrudnić ich w swojej administracji. Jaką mamy pewność, że istotnie leży im na sercu dobro państwa? Żadną, oczywiście. Jak mają się zapewnienia, że mimo wszystko gospodarka kraju ma się lepiej, do rewelacji, że tylko kradzież jednego z dokumentów uchroniła kraj przed kryzysem? Dlaczego gwarantem tego, że prezydent nie wywoła III wojny światowej, miałby być jakiś anonimowy urzędnik?
Te wszystkie opowieści mogą w pierwszej chwili budzić rozbawienie (co za idiota z tego Trumpa, nawet nie wie, że ktoś mu coś zwinął!), ale po chwili powinno zmienić się w przerażenie.
Tu niestety – piszę to z najwyższym trudem – Trump ma rację: jest to zdrada, nawet jeśli nie w sensie prawnym (to pytanie do prawnika, którym nie jestem), to na pewno z ducha. Postępowanie tego tajemniczego Wallenroda (czy raczej Wallenrodów, bo autor sygnalizuje, że nie jest sam) nie jest normalne, ba, jest to postępowanie całkowicie bezprawne i antydemokratyczne, de facto będące czymś w rodzaju pełzającego zamachu stanu przeciwko – niestety – demokratycznie wybranej władzy.
Niestety – piszę to z najwyższym trudem – Trump ma rację: jest to zdrada, nawet jeśli nie w sensie prawnym (to pytanie do prawnika, którym nie jestem), to na pewno z ducha. Postępowanie tego tajemniczego Wallenroda (czy raczej Wallenrodów, bo autor sygnalizuje, że nie jest sam) nie jest normalne, ba, jest to postępowanie całkowicie bezprawne i antydemokratyczne. | Piotr Tarczyński
Jeśli naprawdę uważasz, że prezydent, dla którego pracujesz, stanowi zagrożenie dla kraju, to podejmujesz kroki przewidziane prawem, a nie na własną rękę podkradasz mu z biurka dokumenty, bo m i m o w s z y s t k o podoba ci się jego polityka podatkowa albo wybór nowych sędziów do Sądu Najwyższego. Taka postawa niczym nie odbiega od działań kierownictwa Partii Republikańskiej, które gotowe jest tolerować k a ż d e zachowanie Trumpa, bo przecież nominuje takich sędziów, jak trzeba, i obniża podatki dla najbogatszych. Różnica polega wyłącznie na tym, że nasz anonim chce się przedstawić w roli bohatera.
Nie tak działa amerykański system władzy. Konstytucja Stanów Zjednoczonych przewiduje rozwiązanie, z którego rzekomi Wallenrodowie mogliby skorzystać i o którym, zresztą, sam autor wspomina. 25. poprawka do konstytucji pozwala wiceprezydentowi oraz większości członków gabinetu ogłosić prezydenta niezdolnym do sprawowania urzędu w trybie natychmiastowym. Jeśli decyzji tej nie poprze następnie Kongres (większością dwóch trzecich), prezydent wraca na swoje stanowisko. Nie ma najmniejszych wątpliwości, rzecz jasna, że taka decyzja gabinetu wywołałaby kryzys polityczny na niespotykaną skalę – pytanie brzmi jednak, czy przyznanie się otwartym tekstem do sabotowania działań administracji nie jest jeszcze gorsze dla, i tak już skrajnie niskiego, zaufania do najwyższych amerykańskich władz.
Trudno przecenić szkodliwość tego listu i to z wielu powodów. Po pierwsze, nikogo nie uspokoił – to zupełnie oczywiste. Po drugie, dostarczył amunicji Trumpowi i jeszcze bardziej wzmógł jego paranoję. Już od pewnego czasu na wiecach i rozmowach z Fox News twierdzi on, że próbuje go dopaść „ukryte państwo” [deep state] demokratów. To, że autor jest – jak wyraźnie wynika z treści listu – republikaninem, nic nie zmienia. Jest nim też specprokurator Robert Mueller, a mimo to w narracji Trumpa i tak urósł do roli czołowego pachołka złowrogiej kamaryli, która sprzysięgła się przeciw urzędującemu prezydentowi. Teraz prezydent spokojnie może pokazywać na list w „New York Timesie”, mówiąc „a nie mówiłem?”. Jeśli któregoś dnia postanowiłby „rozprawić się” z „głębokim państwem” na wzór prezydenta Turcji Recepa Erdoğana (który też chętnie posługiwał się taką narracją), to czy zwolennicy Trumpa stanęliby w obronie instytucji, które w ich oczach są tak skompromitowane? A jeśli to zbyt daleko idące political fiction, to jak rzeczony list wpłynie na odbiór raportu, który kiedyś opublikuje Robert Mueller?
Po trzecie wreszcie – i nie wiem, czy to nie w tym wszystkim najgorsze – anonim podważył i tak już słabe zaufanie do państwowych instytucji także po drugiej stronie, demokratycznej (i Demokratycznej). Wzmógł przekonanie, że metody konstytucyjne nie działają, są niewystarczające, że stawiając opór Trumpowi konieczne są środki „nadzwyczajne”, czyli pozakonstytucyjne. Jakie konkretnie? Obyśmy nigdy nie musieli się tego dowiedzieć.
Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Wikimedia Commons