Z ogromną ekscytacją i jeszcze większymi oczekiwaniami wziąłem do ręki pierwszy tom cyklu Łukasza Radeckiego reklamowanego jako wyprawa do świata słowiańskich bogów. Od lat wyglądam artystycznych przetworzeń mitologii naszych przodków i wciąż nie mogę doczekać się dzieł, którym uda się upowszechnić bóstwa i stworzenia, w które wierzono w naszym rejonie Europy. „Wojna Bogów” to właśnie obiecuje, ale na obietnicy się kończy.

Powieść zaczyna się silnym akcentem – potężni bogowie gotują się do boju z siłami Czarnoboga. Pewni swej mocy szykują oddziały i ruszają do ataku zakończonego miażdżącą porażką i śmiercią jednego z braci, za co czeka ich kara wymierzona przez Światowida.

Potem poznajemy właściwych głównych bohaterów – Weronikę, Zbyszka i Kacpra – którzy z wycieczką szkolną zwiedzają Biskupin. Ta partia tekstu jest zdecydowanie jednym z najlepiej napisanych fragmentów powieści – realia szkolnego życia pokazane są dynamicznie i wiarygodnie (wszak autor jest nauczycielem), czego nie da się już jednak powiedzieć o charakterach postaci. W tej kwestii dostajemy zarysowane grubą kreską kalki – bystrej, wyemancypowanej i wygadanej kujonki; egoistycznego, zanurzonego w świecie wirtualnym łobuza; i nieco wycofanego, ale odważnego adoptowanego brata. Potem rozpętuje się burza, uderza błyskawica i… bohaterowie budzą się (oddzielnie) w świecie pozbawionym elektroniki, za to zaludnionym przez tłumy życzliwych muskularnych wojowników i magicznych stworzeń.

Każde z dzieci trafia do innego plemienia, w którym uczestniczy w przygotowaniach do turnieju, o którym nikt nie wie nic ponad to, że się odbędzie i że jego wynik zadecyduje o tym, czy władzę nad światem odzyskają bogowie, czy ich mroczny nieprzyjaciel.

Być może mój główny problem w odbiorze tej książki polega na tym, że „Wojna Bogów” to ewidentnie pierwszy tom większej, bo przewidzianej na cztery części, całości, co czyni z niego zaledwie zawiązanie akcji? Być może bardziej boli mnie umowność i jednowymiarowość bohaterów? A może nadprodukcja przymiotników przy niedostatku wartkiej akcji? Czy w końcu – antyklimatyczność centralnego wydarzenia historii, czyli bohaterskich zmagań z Czarnobogiem? Niezależnie od tego, który z tych czynników przeważa, wszystkie składają się na moje gorzkie rozczarowanie.

A mogło być tak pięknie! Autor z łatwością tworzy żywe dialogi i sprawnie wizualizuje sobie wydarzenia. Gdyby przełożyć jego wizję na język komiksu, jestem przekonany, że mielibyśmy do czynienia z czymś ze wszech miar godnym uwagi. Chęć odmalowania każdego – nieistotnego nawet – detalu jest słabością w powieści, ale doskonale sprawdza się w obrazie. Nużąca i pozbawiona walorów emocjonalnych relacja z turnieju (który powinien stanowić punkt kulminacyjny fabuły) ukazana w formie serii dynamicznych kadrów byłaby wspaniałym wyzwaniem dla grafika i gratką dla czytelników! Mogło przecież być i tak…

Są jednak w tej pozycji rzeczy udane, jak wspomniany już obraz szkolnej wycieczki, albo też szekspirowskie w duchu spotkanie Kacpra z Rodzanicami, czy wreszcie – urzekająca postać Mścigniewa. Na pochwałę zasługuje również próba pokazania młodym czytelnikom, że życie bez elektroniki jest także możliwe.

I te właśnie elementy sprawiają, że sięgnę jeszcze przynajmniej po tom drugi…

 

Książka:

Łukasz Radecki, „Plemiona. Wojna bogów”, wyd. Nowa Baśń, Poznań 2018.

Rubrykę redaguje Paulina Zaborek.