Od kilku miesięcy władze lokalne prowincji Jiangxi bardzo skutecznie wprowadzają w życie zalecenia władz centralnych dotyczących wdrażania w Chinach „reformy pochówków”. Jak najmniej grobów ziemnych i cmentarzy, jak najwięcej kremacji i kolumbariów. W niektórych powiatach wprowadzono nawet zarządzenia roboczo nazywane „operacja zero procent”, precyzyjnie określając wymarzony udział procentowy tradycyjnych grobów w pochówkach. Chiny zmagają się z brakiem terenów na cmentarze, więc energiczne działania władz nie są niczym dziwnym. Od lat przeprowadzane są kampanie społeczne zachęcających ludzi do kremacji.

Jednak metody stosowane przez lokalnych decydentów są oburzające i nieludzkie nawet dla zdyscyplinowanych i ufających swoim rządzącym obywatelom Chin. Zasadniczo scenariusz „operacji zera procent” jest dość prosty – do wsi wkracza drużyna pod egidą urzędnika, wchodzi do domów, konfiskuje trumny i wyrzuca je na ulicę. Następnie zjawia się buldożer lub inny ciężki sprzęt i na oczach mieszkańców doszczętnie je niszczy. Koniec, robota skończona, jedziemy do kolejnej wioski.

Szacunek dla poprzednich pokoleń, wyrażający się przede wszystkim w zapewnieniu zmarłym jak najlepszego miejsca pochówku i składania na nim regularnych ofiar, był obecny w Chinach od zawsze. Dopiero komuniści odważyli się na zerwanie z tradycją.| Katarzyna Sarek

Na chińskiej prowincji do dziś wielu ludzi kultywuje dawne zwyczaje związane z ostatnim etapem życia człowieka. Po sześćdziesiątych urodzinach wybierają się na pobranie miary i obstalunek trumny, którą potem pieczołowicie przechowują w domu lub obejściu. Istnieje przesąd, że im lepsza, tym więcej zostanie życia po jej zakupie, często zatem ludzie przez całe życie oszczędzają na zakup jak najlepszej i najdroższej. Dlatego odszkodowania (wynoszące od tysiąca do dwóch tysięcy juanów), które władze wypłacają za zniszczone trumny, zdecydowanie nie są adekwatne do poniesionych wydatków, nie mówiąc już o rozpaczy staruszków na własne oczy oglądających miażdżenie ich wymarzonego, docelowego „mieszkania”…

Dbanie o starsze pokolenia i opieka nad grobami zmarłych przodków to jedne z najważniejszych cech kultury chińskiej. Szacunek dla poprzednich pokoleń, wyrażający się przede wszystkim w zapewnieniu zmarłym jak najlepszego miejsca pochówku i składania na nim regularnych ofiar, był obecny w Chinach od zawsze. Dopiero komuniści odważyli się na zerwanie z tradycją. Jednak zgodnie z obecnie obowiązującym prawem władze nie mogą wymuszać w tak brutalny sposób nakazu kremacji, tym bardziej, że we wsiach w górzystym Jiangxi można z łatwością znaleźć lokalizacje na cmentarze i groby w miejscach, które i tak nie mogą być uprawiane.

Przekonanie ludzi do rezygnacji z ważnego i kluczowego zwyczaju, którym jest pochowanie ciała zmarłego członka rodziny, zdecydowanie nie należy do prostych i możliwych do zrealizowania w krótkim czasie zadań. Wydają się rozumieć to władze centralne, które od czasu do czasu tonują nagłaśniane w mediach przypadki nadgorliwości lokalnych urzędników. Przejawiają się one na przykład w likwidowaniu cmentarzy i przenoszeniu nieboszczyków bez zgody rodzin, interwencjach w czasie pogrzebu i przewożeniu trumny do krematorium czy nocnych kradzieżach zwłok, kremowaniu ich i oddawaniu bliskim w postaci urny z prochami.

Trumienna afera z Jiangxi pokazuje również, że istnieją nieprzekraczalne granice, za które nie powinni się wypuszczać nawet najbardziej gorliwi urzędnicy. | Katarzyna Sarek

Nagranie z brutalnej interwencji w czasie pogrzebu, które kilka dni temu pojawiło się w chińskich mediach, nie było, prawdę mówiąc, wyjątkowe. Ciekawsze jest to, co przydarzyło się pewnemu internaucie z Kantonu, panu Liu, który je obejrzał, zbulwersował się i udostępnił na swoim profilu na Weibo, chińskim odpowiedniku Twittera. Co prawda czujna cenzura w ciągu kilku minut usunęła nagranie z sieci, ale został w niej jego post odnoszący się do nagrania. Gdy pan Liu wrócił wieczorem z pracy do domu, zadzwonił jego ojciec, mówiąc, że jacyś urzędnicy szukali do niego kontaktu. Kolejny telefon chwilę później był z policji w Jiangxi, której funkcjonariusz ubolewał nad lekkomyślnością pana Liu i zalecił jak najszybsze usunięcie postu. Pan Liu zrobił to bez zwłoki i myślał, że jest już po sprawie. Niestety, pojawiły się kolejne telefony, kolejne pytania i w końcu zaproszenie na spotkanie w Kantonie. Pan Liu, który pewnie do końca życia nie będzie udostępniał na Weibo nic poza pandami i kotkami, zaczął się ukrywać. Przypadki pana Liu, opisane przez Radio Free Asia, pokazują, jak sprawnie w Chinach działa system nadzoru obywateli. Tym razem obywatel naraził się, publikując, a właściwie: usiłując opublikować, treści pokazujące łamanie prawa przez urzędników kilkaset kilometrów dalej. A państwo już kilka godzin później było w stanie go nękać i zastraszać.

Trumienna afera z Jiangxi pokazuje również, że istnieją nieprzekraczalne granice, za które nie powinni się wypuszczać nawet najbardziej gorliwi urzędnicy. Krytyczne artykuły na ten temat pojawiły się, o dziwo, w chińskiej prasie, a zazwyczaj oględni w słowach autorzy piszą gorzko, że brak masowego poparcia może obalić reformę. Zwracają też uwagę, że obrzędy pogrzebowe przyczyniają się do utrzymania stabilności społecznej i więzi rodzinnych.