Tomasz Sawczuk: Zacznijmy od tego, że odszedł pan z dziennikarstwa. Co się stało?

Michał Krzymowski: Miałem poczucie, że w ciągu ostatniego roku mojej pracy dziennikarskiej nie napisałem niczego, co byłoby dla mnie tak naprawdę ważne. Było to frustrujące i doszedłem do wniosku, że jestem w takim wieku, że może potrzebuję czegoś nowego, jakiegoś wyzwania. Trochę brakowało mi adrenaliny.

Jak to? Pisał pan przecież o najważniejszych postaciach naszego życia politycznego.

Tak, ale praca nad takim tekstem nie jest bardzo porywająca. Super adrenalinę dają takie materiały, jak ten o wizytach szefa „Solidarności” Piotra Dudy w luksusowym hotelu. Ale wiadomo, że takich tekstów nie da się pisać co tydzień. Szczerze mówiąc, międlenie tematów w rodzaju „co nowego w PiS-ie czy w Platformie” nie było bardzo ciekawe. To niczego nie zmienia.

Często mówi się jednak o tym, że trwa wojna między dwoma plemionami, trwa wymiana ciosów, a „Newsweek”, w którym pan pracował, jest tu jednym z głównych graczy.

Trochę to zależy od temperamentu. Są ludzie, którzy mają temperament bardziej publicystyczny, ale są też takie osoby, jak ja. Nienawidzę pisać publicystyki, nie umiałem tego robić i zawsze czułem się lepiej w pędzie – gdy musisz zebrać materiał, rozwiązać zagadkę w ciągu tygodnia. Tylko że jak piszesz taki tekst po raz piętnasty, to nie masz już poczucia, że odkrywasz świat, raczej szukasz niuansów. To nie są rzeczy przełomowe.

Teraz już nie ma zagadek?

Na pewno jest mnóstwo historii do opisania, ale akurat nie jeśli chodzi o kwestię „co tam nowego w PiS-ie”…

Miałem poczucie, że w ciągu ostatniego roku mojej pracy dziennikarskiej nie napisałem niczego, co byłoby dla mnie tak naprawdę ważne. | Michał Krzymowski

Nie miał pan poczucia, że jest na pierwszej linii frontu?

Wiadomo, że trochę miałem i akurat to było fajne. To były rzeczy, które poruszają ludzi.

Wydawałoby się, że to gigantyczne emocje.

Zaraz po wyborach w 2015 roku opisywałem, jak to się stało, że Beata Szydło została premierem. Odsłonięcie kulisów tych wydarzeń było fascynujące. Ale jeśli w danym tygodniu nic wielkiego się w polityce nie dzieje, to sytuacja wygląda inaczej. Można sprawdzić, co tam słychać u prezydenta, jak relacje Andrzeja Dudy z Jarosławem Kaczyńskim. Taka jazda obowiązkowa.

To jednak nie brzmi jak historia wojownika z pierwszej linii frontu.

Na pewno nie czułem w sobie jakiegoś ideologicznego powołania. W dziennikarstwie najfajniejsze jest zbieranie informacji, kontakt z ludźmi, bieganie po mieście, a najgorsza część pracy to ta, gdy przychodzi piątek i trzeba to wszystko spisać. Starałem się robić to, co sprawiało mi największą przyjemność. Miałem w sobie ciąg na bramkę, żeby dowiedzieć się, co się wydarzyło. I żeby uzbierać jak najwięcej szczegółów i szczególików. Ale z dłuższej perspektywy te teksty przecież niczego nie zmieniły. Ani PiS-owi od tego nie wzrosło, ani nie zmalało.

Ilustracja: Dawid Widzyk

Często można jednak usłyszeć pogląd, że żyjemy w czasach nadzwyczajnych i kończy się demokracja, a pan mówi o tym w taki sposób, jakby po prostu była to zwykła robota do wykonania. Ten wielki konflikt polityczny pana omijał?

Jeśli chodzi o „Newsweek”, linia pisma była wyrazista – oczywiście, nie jestem ślepy. Ale nie miałem z tym żadnego problemu. Tomasz Lis był najlepszym szefem, jakiego kiedykolwiek miałem. Myślę, że od nikogo tyle się nie nauczyłem. On ma nieprawdopodobnego dziennikarskiego nosa do tematów. Potrafi wyczuć, że za jakimś drobiazgiem kryje się bardzo ciekawa historia.

Mówi się dzisiaj, że media przekształciły się w maszyny tożsamościowe – w mniejszej mierze informują o świecie, a w większej dostarczają swoim odbiorcom potwierdzenia dla poglądów, które oni i tak już wyznają. Gdyby wszyscy myśleli tak jak pan, że po prostu „opisują historie”, to sfera publiczna wyglądałaby chyba zupełnie inaczej.

Bardzo ekscytujące były dla mnie przypadki, kiedy ktoś najpierw był negatywnym bohaterem mojej historii, czasem nawet chciał mnie po publikacji pozwać, a po jakimś czasie, przy innej okazji, mógł stać się moim informatorem. Moim zadaniem było wtedy pójść do tej osoby i zmienić naszą relację, spróbować odwrócić sytuację. Wcześniej byliśmy na kursie kolizyjnym, ale teraz mamy wspólny interes.

Pamiętam jednak pewien epizod, mniej więcej z 2010 roku. To był czas, kiedy media dopiero stawały się tożsamościowe. Pewien polityk opowiadał mi o swojej rozmowie z szefem jednego z mediów prawicowych. Mówił do niego: „Słuchaj, to co robicie, to jest już za dużo – za bardzo angażujecie się po jednej ze stron”. W odpowiedzi usłyszał: „Takie są czasy, trzeba się opowiedzieć”.

Dziś słyszymy to prawie codziennie.

Tak. Ale jeśli ktoś, tak jak ja, najbardziej lubi rekonstruować to, co się dzieje, to gdzie miałbym najlepsze możliwości? Ludzi najbardziej grzeje to, co się dzieje w rządzie. W „Newsweeku” mogłem pisać o tym zarówno w czasach PO, jak i PiS-u. Zupełna swoboda.

Międlenie tematów w rodzaju „co nowego w PiS-ie czy w Platformie” nie było bardzo ciekawe. To niczego nie zmienia. | Michał Krzymowski

Przez ludzi PiS-u był pan chyba jednak postrzegany jako dziennikarski pistolet?

Na pewno tak. Z drugiej strony, stara zasada polityki mówi, że przeciwników masz naprzeciwko siebie, ale prawdziwi wrogowie siedzą za twoimi plecami. Wewnątrz jednego obozu, który wydaje się zwarty i maszeruje w sposób zdyscyplinowany, zawsze są walki frakcyjne, zawsze ktoś jest sfrustrowany, bo nie dostał, czego chciał. Żerowałem na tym, jak każdy dziennikarz.

Ale jest tu coś więcej.

Emocje na pewno są prawdziwe. Kiedyś byliśmy po różnych stronach i normalnie mogliśmy ze sobą rozmawiać. Z czasem zaczęło się to zmieniać. Nigdy jednak do końca tego nie rozumiałem. Zawsze można chyba utrzymywać przynajmniej relacje towarzyskie. Tyle że coś się stało i nagle przestaliśmy się do siebie odzywać.

Co się stało?

Na pewno przełomowym momentem był Smoleńsk. Ta tragedia dotknęła bardzo osobistych emocji, nie tylko w przypadku polityków. Cała ta historia… Słowa, które padały z obu stron, dotykały aż do trzewi. I teraz jest tak, że pewne słowa już padły i nie da się tego odkręcić – dokonało się. Bardzo utkwiła mi w głowie relacja z rozmowy z szefem prawicowego medium, o której wspomniałem. Miała miejsce właśnie po Smoleńsku. „Trzeba się opowiedzieć” – sprawy zabrnęły tak daleko, że dotknęły tematów egzystencjalnych.

To trudne dla osób, które chcą przedstawiać rzeczywistość w całej złożoności, a taka postawa wydaje mi się najbardziej uczciwa. Nie wiem, czy wolno mi się posłużyć tym przykładem, ale taką osobą jest dla mnie Piotr Zaremba, który zszedł w tych czasach z pierwszej linii publicystycznej. O czymś to chyba świadczy. A może nie ma na takie postawy zapotrzebowania?

[promobox_artykul link=”https://kulturaliberalna.pl/2018/10/09/wasilewski-rozmowa-media-dziennikarstwo/” txt1=”Czytaj również wywiad z Jackiem Wasilewskim ” txt2=”Polskie media straciły wartość informacyjną”]

Ciekawe jednak, że sprzedaż „Sieci” oraz „Gazety Polskiej”, dwóch najbardziej tożsamościowych czasopism prawicy, zanotowała największe spadki, o jedną trzecią rok do roku.

To mnie akurat w ogóle nie dziwi. Jeśli chodzi o tytuły, w których serce redaktorów bije bliżej PiS-u, są oni towarzysko powiązani z władzą, są od niej także uzależnieni finansowo. To wiąże im ręce. A przecież z punktu widzenia czytelnika największą sensacją są zawsze doniesienia z obozu rządowego.

Sam pisał pan co tydzień o życiu obecnej władzy. Kiedy patrzy pan na te historie po czasie, jakie opowiadanie się z nich układa?

Układa się z tego historia o tym, jak jeden człowiek potrafił zdominować dyskurs publiczny 38-milionowego kraju, rozpalić emocje Polaków, a z drugiej strony – co jest chyba najbardziej niesamowite – potrafił zmonopolizować połowę sceny politycznej i zdobyć rząd dusz. Bo w tej chwili ci ludzie są już kimś więcej niż tylko wyborcami – są wyznawcami. Pójdą za nim zawsze. Byłoby pasjonujące prześledzić krok po kroku, w jaki sposób Kaczyński związał ze sobą ludzi emocjonalnie, bo mniej ideowo. Po ośmiu latach rządów Platformy, Kaczyński wyszedł ze wszystkiego ze zwartym wojskiem. Musiał pozbyć się po drodze wielu współpracowników, ale nie oglądał się za siebie. Niesamowita historia.

Jeśli chodzi o tytuły, w których serce redaktorów bije bliżej PiS-u, są oni towarzysko powiązani z władzą, są od niej także uzależnieni finansowo. To wiąże im ręce. A przecież z punktu widzenia czytelnika największą sensacją są zawsze doniesienia z obozu rządowego. | Michał Krzymowski

A czy myśli pan, że w sytuacji tak ostrego konfliktu, kiedy część wyborców określa pan jako wyznawców jednego z ugrupowań, jest jeszcze jakieś wyjście awaryjne? Czy może jest raczej tak, jak pisał Jarosław Marek Rymkiewicz, że to się już nie sklei?

Logika dziejów jest taka, że najpierw jest teza, potem antyteza, a na koniec synteza [śmiech].

Czyli co, koalicja PO–PiS, tyle że na końcu, a nie na początku?

Mam coraz większe poczucie straty czasu, kiedy słucham tego, co mówią politycy. Mają przygotowaną formułkę na każdą okazję, z paroma wyjątkami są bardzo przewidywalni. Szkoda czasu na te głupoty. Im bardziej media stają się tożsamościowe, tym bardziej stają się replikami tych polityków, którzy kręcą się po studiach telewizyjnych i nic ciekawego z tego nie wynika.

Jeśli poważnie potraktować trend, o którym pan powiedział – który polega na tym, że najbardziej tożsamościowe tytuły zaczynają tracić – to może to znak, że podziały polityczne zaczną kiedyś iść w poprzek tych obecnych. Może przyjdzie taki moment. To by było wspaniałe.