Szanowni Państwo!
Twarzą kampanii PiS-u w wyborach s a m o r z ą d o w y c h jest… szef r z ą d u c e n t r a l n e g o, który sam o żadne stanowisko się nie ubiega. Mateusz Morawiecki niemal codziennie odwiedza inny kawałek Polski, przekonuje o sukcesach swojego gabinetu, a jednocześnie twierdzi, że do pełnego powodzenia Prawo i Sprawiedliwość potrzebuje władzy na poziomie samorządowym. Lokalni kandydaci także powołują się na swoje kontakty we władzach centralnych, by przekonać do siebie wyborców.
Najwyraźniej było to widać w Warszawie, gdzie kandydujący wspólnie z Patrykiem Jakim Piotr Guział wyraźnie zapowiedział, że „jeżeli wybory na prezydenta Warszawy wygra [Rafał] Trzaskowski, to stolica na lata będzie odcięta od funduszy na inwestycje z budżetu państwa”. Jeśli zaś wygra je Patryk Jaki, „będzie pełna współpraca z rządem”. Pytany o te słowa kandydata na wiceprezydenta miasta, Jaki oświadczył tajemniczo: „Z częścią tego zdania się nie zgadzam, ale z częścią się zgadzam” . Mniej więcej w tym samym czasie kandydat Zjednoczonej Prawicy na wspólnej konferencji z ministrem inwestycji i rozwoju Jerzym Kwiecińskim obiecał budowę aż trzech nowych mostów przez Wisłę, w czym wspomóc ma go właśnie to ministerstwo. Minister Kwieciński zapewnił, że rząd chce „wspierać ambitne plany Patryka”, a w tej chwili „bardziej brakuje nam pomysłów, aniżeli pieniędzy”.
Co ciekawe, dosłownie kilka dni później ten sam Patryk Jaki podczas telewizyjnej debaty kandydatów na prezydenta Warszawy ogłosił plan… wystąpienia ze swojej partii, bo nie chce, aby samorząd był „upartyjniony”. Na swoich plakatach i materiałach wyborczych kandydat Zjednoczonej Prawicy również nie chwali się przynależnością partyjną.
To chimeryczne zachowanie doskonale pokazuje paradoks zbliżających się wyborów. Chociaż dziś PiS dominuje w sondażach, wyraźne eksponowanie partyjnego szyldu w wielu miejscach może politykom tej partii raczej zaszkodzić niż pomóc. I to nie tylko w Warszawie, której mieszkańcy od czasów prezydentury Lecha Kaczyńskiego z dużą rezerwą odnoszą się do kandydatów popieranych przez PiS.
Z jednej strony więc partyjni liderzy próbują nas przekonać, że nadchodzące wybory to kolejne starcie PiS-u z siłami mu przeciwnymi. Z drugiej – na poziomie lokalnym wielu działaczy bardzo ostrożnie korzysta z partyjnych barw. Dlaczego?
Przede wszystkim dlatego, że zaufanie do władz samorządowych jest w Polsce o wiele wyższe niż do władz centralnych. W raporcie GUS-u opublikowanym w zeszłym roku napisano, że do władz lokalnych zaufanie ma ponad 60 procent badanych. Zaufanie do rządu deklaruje zaledwie 31,1 procent, a do Sejmu i Senatu – tylko 27,4 procent badanych! Podobne zjawisko widać w ocenie działalności władz lokalnych i centralnych. O ile z tych pierwszych zadowolonych jest ponad 70 procent badanych [dane CBOS z września 2016 roku], o tyle działalność Sejmu i Senatu pozytywnie ocenia odpowiednio, 26 i 27 procent pytanych Polaków. Władze lokalne deklasują pod tym względem niemal wszystkie inne instytucje publiczne: począwszy od sądów, przez wojsko, Najwyższą Izbę Kontroli, Telewizję Publiczną, aż po Kościół katolicki. Jedyną instytucją, której działalność spotyka się z podobnym uznaniem, jest, co ciekawe, policja.
Wypływa stąd wniosek, że w głowach wielu Polaków polityka centralna i samorządowa to dwa odmienne światy. „Są one od siebie dość mocno odseparowane. Wyraźnie mocniej niż w większości krajów Europy, w tym nawet w krajach naszego regionu”, przyznaje badacz polityki lokalnej oraz zachowań wyborczych dr Adam Gendźwiłł w rozmowie z Tomaszem Sawczukiem. „Polityka samorządowa zdominowana jest przez ugrupowania lokalne, to znaczy takie, które ograniczają działalność do terenu gminy lub co najwyżej powiatu i które utrzymują z partiami politycznymi luźne stosunki lub w ogóle nie mają z nimi nic wspólnego”.
W tych warunkach strategia przyjęta przez Zjednoczoną Prawicę, polegająca na podkreślaniu związków między lokalnymi działaczami a rządem – „choć wybrana absolutnie świadomie – jest błędna”, twierdzi politolog dr hab. Rafał Matyja w rozmowie z Łukaszem Pawłowskim. Tym bardziej, że o wsparciu rządu dla „właściwych” kandydatów słyszymy niemal na każdym kroku. „W przypadku PiS-u uderzająca jest ostentacja i namolność. Nie jest to gra finezyjna”, twierdzi Matyja. „Widziałem debatę kandydatów w jednym z miast, gdzie – kiedy kandydatka PiS-u po raz kolejny powołała się na swoje kontakty w rządzie – sala wybuchnęła śmiechem. Nie jestem pewien, czy takie prowadzenie kampanii – łopatą do głowy – będzie skuteczne”.
„Na tle tej rozbuchanej kampanii partyjno-plebiscytowej zaczęły się wyróżniać plakaty bezpartyjnych samorządowców, które uderzają swoją… normalnością”, twierdzi z kolei socjolożka prof. Anna Giza w rozmowie z Jakubem Bodzionym. „Po raz pierwszy widzę taki kontrast, bo zwykle kampanie samorządowe były bardzo ascetyczne marketingowo, czasem nawet nieporadne”.
Czy to oznacza, że po „rewolucyjnych” kampaniach z roku 2015, prowadzonych pod hasłami radykalnej zmiany, Polacy znów zapragnęli uspokojenia sytuacji?
Zapraszamy do lektury – a 21 października do lokali wyborczych!
Redakcja „Kultury Liberalnej”
Koncepcja Tematu Tygodnia: Redakcja.
Opracowanie: Łukasz Pawłowski, Jakub Bodziony, Tomasz Sawczuk.