0000398695
close
W walce o demokrację nie robimy sobie przerw! Przekaż 1,5% na Fundację Kultura Liberalna WSPIERAM
close
Kultura Liberalna solidarnie z Ukrainą

PRZEKAŻ
1,5%
PODATKU
close

W walce o demokrację

nie robimy sobie przerw!

Przekaż 1,5% na Fundację
Kultura Liberalna

Przekaż 1,5%
na Fundację Kultura Liberalna
forward
close

KULTURA LIBERALNA > Czytając > Miasto niewidzialnych. O...

Miasto niewidzialnych. O książce Marty Madejskiej „Aleja Włókniarek”

Kamil Śmiechowski

Marta Madejska z pytań o przeszłość tka historię łódzkich włókniarek, ich emancypacji i zapomnienia, oferując czytelnikowi znacznie więcej niż tylko kolejny reportaż z „polskiego Manchesteru”.

Dekadę temu młoda dziewczyna z Pomorza przyjechała na studia do Łodzi – wówczas drugiego, a dziś już trzeciego największego miasta w Polsce – i natychmiast uświadomiła sobie, że niczego nie wie ani o tym miejscu, ani tym bardziej o jego mieszkańcach. Próbując zgłębić historię miasta, dowiedziała się, że ten przemysłowy kolos opierał się w niespotykanej nigdzie indziej skali na pracy kobiet, stanowiących w niektórych oddziałach fabrycznych zdecydowaną większość załogi. Ta informacja, oczywista dla każdego historyka przemysłu, okazała się dla niej olbrzymim zaskoczeniem. Jak to możliwe, że żyjąc w tym samym kraju, można było nic nie wiedzieć o losach pracownic łódzkiego przemysłu? Dlaczego jedna z głównych ulic Łodzi to „aleja Włókniarzy”, a nie „aleja Włókniarek”? Co jest nie tak z miastem, które jest, a jakby go nie było? Jedno z największych w kraju, a niby niewidzialne.

Dziewczyną tą była Marta Madejska, która właśnie opublikowała książkę o kobietach pracujących w łódzkim przemyślę włókienniczym. Jej dzieło jest czymś znacznie ważniejszym niż tylko kolejnym opisem „polskiego Manchesteru”. W rzeczywistości jego niezmiernie smutna wymowa zmusza do zadania sobie wielu pytań, na które z rzadka możemy udzielić pozytywnych odpowiedzi.

Fabryczne losy

Chęć poznania włókniarek, zgłębienia tematu tajemniczych „fabrycznych dziewczyn”, wiedzie Madejską od opracowań historyczek i historyków, przez własną kwerendę w archiwach i dawnej prasie, po wywiady samodzielnie przeprowadzane z żyjącymi jeszcze bohaterkami tej opowieści: motaczkami, nuperkami, prządkami, przewijaczkami czy tkaczkami. Tak, jak niezrozumiałe są już dziś niektóre z tych nazw zawodów (na szczęście na końcu książki Autorka umieściła stosowny słowniczek), tak tajemniczy i zapomniany jest dziś świat kobiet, które pracowały przy przędzarkach i krosnach. Dawne fabryki, opustoszałe, czasem przebudowane na lofty czy centra handlu i rozrywki, kiedy indziej zaś zburzone lub grożące zawaleniem, stały się symbolem przemysłowego miasta. Moda na „industrial” tchnęła nowe życie w dziewiętnasto- i dwudziestowieczne zabytkowe centrum Łodzi. Czemu o kobietach, dzięki którym powstał fenomen tego niezwykłego miasta, tak niewielu dziś pamięta?

Może przyczyna tkwi w janusowym obliczu ich losu. Niejednoznaczny był bowiem od początku pomysł zatrudniania kobiet do wykonywania pracy fizycznej w przemyśle włókienniczym, nazwanym kiedyś mianem „lekkiego”. Zresztą przez kogoś o specyficznym poczuciu humoru, gdyż poziom hałasu i zapylenia panującego w fabrykach był tak wysoki, iż przybysze z mieszczańskiego świata nie byli tam w stanie wytrzymać dłużej niż kilkanaście minut. Łatwość nauki czy wysoka sprawność manualna kobiet nie była wszak czynnikiem decydującym. O zatrudnianiu kobiet w fabrykach decydowała przede wszystkim ich… płeć, pozwalająca oferować stawki czasem nawet o połowę niższe niż robotnikom-mężczyznom. To z kolei prowadziło do szybkiej feminizacji całej branży, przekładając się na spadek zarobków wszystkich osób w niej zatrudnionych, a w konsekwencji całego miasta. Doszło do sytuacji, w której nawet kobiety, posiadające już kilkoro dzieci, musiały podejmować pracę zarobkową, by utrzymać siebie i swoje rodziny, bo w przeciwieństwie do innych branż mężowie nie byli w stanie ich utrzymać. Jednak spora część kobiet, przybywająca ze wsi do miasta, również bardzo chciała znaleźć miejsce w fabryce.

Fabryka oznaczała bowiem dla nich wolność, własne dochody i wyrwanie się z ciasnego świata przeludnionych wiosek sprzed reformy rolnej. Kuszone wizją lepszego losu, a jeszcze częściej powodowane zwyczajną koniecznością, przyjeżdżały, by wtapiać się w realia reymontowskiej „ziemi obiecanej”. Z reguły płacąc za to olbrzymią cenę utraty zdrowia, dużej śmiertelności dzieci wychowujących się na podwórku, a nierzadko również narażenia na wiele niebezpieczeństw, bowiem w patriarchalnym świecie fabrycznych murów przemoc seksualna była na porządku dziennym, a poza nimi szalały prostytucja i handel żywym towarem.

Traktowane z góry, zresztą w łudząco podobny sposób przez dziewiętnastowiecznych kapitalistów, PRL-owskich aparatczyków i postsolidarnościowe elity doby transformacji, robotnice stały się symbolicznie niewidzialne, tak jak niewidzialne stało się po 1989 roku ich miasto. Madejska w mistrzowski sposób przywołuje literaturę poświęconą Łodzi, gdzie robotnice są portretowane niemal zawsze jako milcząca zbiorowość. Przypomina hipokryzję komunistycznych notabli, którzy nie mając odwagi załatwiać strajków w sfeminizowanej Łodzi w sposób równie stanowczy jak na Wybrzeżu czy Śląsku, taktycznie ustępowali tłumowi „rozhisteryzowanych” kobiet, by później i tak zrealizować swoje cele. Przykładowo w lutym 1971 roku, kiedy już po masakrze na Wybrzeżu łódzkie włókniarki zmusiły przerażonych warunkami ich pracy delegatów z Warszawy do chwilowego cofnięcia podwyżek cen żywności, które wywołały falę strajków na przełomie 1970 i 1971 roku.

Autorka punktuje wreszcie i postsolidarnościowe rządy, które zdaje się, nie miały pomysłu na pogrążone w kryzysie miasto i próbowały uciec przed problemem za pomocą strategii wyparcia. Podczas gdy inne grupy społeczne, na przykład górnicy potrafili skutecznie walczyć o swoje miejsca pracy, łódzkie fabryki „umierały, stojąc”, a kolejne protesty nie robiły większego wrażenia na ekipie rządzącej. Panowało powszechne przekonanie, że upadek przemysłu włókienniczego, który najpierw stracił rosyjski rynek zbytu, a potem przegrał konkurencję z produktami z Dalekiego Wschodu, jest nieuchronną ceną transformacji. Nie chodzi tu zresztą o dywagacje, czy łódzki przemysł można było uratować, czy nie, lecz o zwykły, ludzki odruch, jakiego zabrakło ojcom naszej transformacji w stosunku do tej grupy społecznej – empatię. A tej łódzkie robotnice nigdy nie odczytały z twarzy profesora Balcerowicza ani kogokolwiek innego z ekipy reformatorów. Zasiłki w końcu się skończyły, lepszej pracy na ogół nie udało się znaleźć, zaś bieda i problemy z nią związane – pozostały.

Głos niesłyszalnych

Czy włókniarki, dziś dożywające samotnie swojej starości, mogą nam cokolwiek ważnego jeszcze powiedzieć? Całkiem sporo, choć – jak zauważa Madejska – niechętnie wspominają. Opowieści łódzkich włókniarek, te sprzed półwiecza spisane przez miejscowych etnografów i zgromadzone w archiwach, jak i te zanotowane przez Autorkę ledwie kilka miesięcy temu, wyłamują się z utartego schematu, w jakim myślimy o przeszłości i w jakim konstruujemy polskość. „Fabryczne dziewczyny” budują zupełnie inną opowieść, siłą rzeczy bardzo feministyczną, w której traktowana z niechęcią w polskiej kulturze, by wspomnieć tylko Reymonta i jego słynne dzieło, przeprowadzka za chlebem ze wsi do miasta jest prawdziwą emancypacją, idealizowana dziś II Rzeczpospolita z utrzymaną w taylorowskim stylu racjonalizacją pracy jawi się jako koszmar nie mniejszy niż stalinowski wyścig pracy, komuna to nie tyle czas wielkiej smuty, co szansa na wykształcenie i cywilizowane M-2 w bloku z wielkiej płyty, zaś przemiany po roku 1989 to życiowa katastrofa, choć początkowo wszyscy, włącznie z włókniarkami, cieszyli się z historycznego zwycięstwa. Budują opowieść, w której nie wielkie idee, lecz przyziemne sprawy jak praca, mieszkanie, żłobek dla dziecka czy opieka medyczna stają się tym, co decyduje o wyborach życiowych i orientacjach politycznych. Opowieść, której kolejnymi etapami są strajki i rewolty, a nie powstania i wojny. O tym wszystkim mówią nam, co najważniejsze, kobiety z krwi i kości. Poznajemy imiona dotąd bezimiennych bohaterek oraz ich losy, które budzą sympatię i skłaniają do refleksji, jak w przypadku międzywojennych inspektorek pracy, fascynującego życiorysu Michaliny Tatarkówny-Majkowskiej, robotnicy, która stanęła na czele łódzkiej PZPR czy Wandy Gościmskiej, łódzkiej odpowiedniczki Wajdowskiego Mateusza Birkuta.

Książka Marty Madejskiej stanowi rodzaj literatury zaangażowanej, upominającej się o sprawiedliwość dziejową. Stawia kluczowe pytania o sens polskich przemian po 1989 roku i wpisuje się więcej niż doskonale w nurt rozliczeń, jaki rozpoczął głośny wywiad Grzegorza Sroczyńskiego z Marcinem Królem. Jej największa wartość polega jednak na oddaniu głosu niewidzialnym i niesłyszalnym, które przecież własnym przykładem świadczą o modernizacji społecznej i ekonomicznej, która stała się udziałem Polski w ostatnich 150 latach.

„Aleja Włókniarek” zmusza do myślenia nad „oficjalną” historią Polski i jej nieadekwatnością w stosunku do historii ludowej. Oto poznajemy doświadczenie sporej przecież grupy, które nie dość, że nie mieści się w popularnym schemacie, to jeszcze zmienia całą narrację o przeszłości Polski w dwójnasób. Burzy mający tendencję do niedostrzegania robotników (i w ogóle niższych warstw społeczeństwa) postszlachecki sposób rozumienia przeszłości. A jednocześnie wzbogaca perspektywę, ukazując fakty, które mogą zaskoczyć publiczność. Jak choćby ten, że to właśnie w rodzinach robotniczych, a nie inteligenckich czy mieszczańskich, najwcześniej zakwestionowany został tradycyjny, patriarchalny podział ról pomiędzy kobietą a mężczyzną. Albo ten, że „czerwona Łódź” najsilniej protestowała w drugiej połowie lat 40. XX wieku przeciwko przekraczaniu norm pracy. Madejska pokazuje, że nie rozumiejąc tego, co mówią nam „fabryczne dziewczyny”, przecież nie-bezimienne i nie-nieme, choć do połowy XX wieku często niepotrafiące pisać i czytać, nie zrozumiemy nigdy samych siebie.

 

Książka:

Marta Madejska, „Aleja Włókniarek”, wyd. Czarne, Warszawa 2018.

Skoro tu jesteś...

...mamy do Ciebie małą prośbę. Żyjemy w dobie poważnych zagrożeń dla pluralizmu polskich mediów. W Kulturze Liberalnej jesteśmy przekonani, że każdy zasługuje na bezpłatny dostęp do najwyższej jakości dziennikarstwa

Każdy i każda z nas ma prawo do dobrych mediów. Warto na nie wydać nawet drobną kwotę. Nawet jeśli przeznaczysz na naszą działalność 10 złotych miesięcznie, to jeśli podobnie zrobią inni, wspólnie zapewnimy działanie portalowi, który broni wolności, praworządności i różnorodności.

Prosimy Cię, abyś tworzył lub tworzyła Kulturę Liberalną z nami. Dołącz do grona naszych Darczyńców!

SKOMENTUJ

Nr 511

(43/2018)
23 października 2018

PRZECZYTAJ INNE Z TEGO NUMERU

PRZECZYTAJ INNE Z TEGO NUMERU

KOMENTARZE



WAŻNE TEMATY:

TEMATY TYGODNIA

drukuj