Dekadę temu młoda dziewczyna z Pomorza przyjechała na studia do Łodzi – wówczas drugiego, a dziś już trzeciego największego miasta w Polsce – i natychmiast uświadomiła sobie, że niczego nie wie ani o tym miejscu, ani tym bardziej o jego mieszkańcach. Próbując zgłębić historię miasta, dowiedziała się, że ten przemysłowy kolos opierał się w niespotykanej nigdzie indziej skali na pracy kobiet, stanowiących w niektórych oddziałach fabrycznych zdecydowaną większość załogi. Ta informacja, oczywista dla każdego historyka przemysłu, okazała się dla niej olbrzymim zaskoczeniem. Jak to możliwe, że żyjąc w tym samym kraju, można było nic nie wiedzieć o losach pracownic łódzkiego przemysłu? Dlaczego jedna z głównych ulic Łodzi to „aleja Włókniarzy”, a nie „aleja Włókniarek”? Co jest nie tak z miastem, które jest, a jakby go nie było? Jedno z największych w kraju, a niby niewidzialne.

Dziewczyną tą była Marta Madejska, która właśnie opublikowała książkę o kobietach pracujących w łódzkim przemyślę włókienniczym. Jej dzieło jest czymś znacznie ważniejszym niż tylko kolejnym opisem „polskiego Manchesteru”. W rzeczywistości jego niezmiernie smutna wymowa zmusza do zadania sobie wielu pytań, na które z rzadka możemy udzielić pozytywnych odpowiedzi.

Fabryczne losy

Chęć poznania włókniarek, zgłębienia tematu tajemniczych „fabrycznych dziewczyn”, wiedzie Madejską od opracowań historyczek i historyków, przez własną kwerendę w archiwach i dawnej prasie, po wywiady samodzielnie przeprowadzane z żyjącymi jeszcze bohaterkami tej opowieści: motaczkami, nuperkami, prządkami, przewijaczkami czy tkaczkami. Tak, jak niezrozumiałe są już dziś niektóre z tych nazw zawodów (na szczęście na końcu książki Autorka umieściła stosowny słowniczek), tak tajemniczy i zapomniany jest dziś świat kobiet, które pracowały przy przędzarkach i krosnach. Dawne fabryki, opustoszałe, czasem przebudowane na lofty czy centra handlu i rozrywki, kiedy indziej zaś zburzone lub grożące zawaleniem, stały się symbolem przemysłowego miasta. Moda na „industrial” tchnęła nowe życie w dziewiętnasto- i dwudziestowieczne zabytkowe centrum Łodzi. Czemu o kobietach, dzięki którym powstał fenomen tego niezwykłego miasta, tak niewielu dziś pamięta?

Może przyczyna tkwi w janusowym obliczu ich losu. Niejednoznaczny był bowiem od początku pomysł zatrudniania kobiet do wykonywania pracy fizycznej w przemyśle włókienniczym, nazwanym kiedyś mianem „lekkiego”. Zresztą przez kogoś o specyficznym poczuciu humoru, gdyż poziom hałasu i zapylenia panującego w fabrykach był tak wysoki, iż przybysze z mieszczańskiego świata nie byli tam w stanie wytrzymać dłużej niż kilkanaście minut. Łatwość nauki czy wysoka sprawność manualna kobiet nie była wszak czynnikiem decydującym. O zatrudnianiu kobiet w fabrykach decydowała przede wszystkim ich… płeć, pozwalająca oferować stawki czasem nawet o połowę niższe niż robotnikom-mężczyznom. To z kolei prowadziło do szybkiej feminizacji całej branży, przekładając się na spadek zarobków wszystkich osób w niej zatrudnionych, a w konsekwencji całego miasta. Doszło do sytuacji, w której nawet kobiety, posiadające już kilkoro dzieci, musiały podejmować pracę zarobkową, by utrzymać siebie i swoje rodziny, bo w przeciwieństwie do innych branż mężowie nie byli w stanie ich utrzymać. Jednak spora część kobiet, przybywająca ze wsi do miasta, również bardzo chciała znaleźć miejsce w fabryce.

Fabryka oznaczała bowiem dla nich wolność, własne dochody i wyrwanie się z ciasnego świata przeludnionych wiosek sprzed reformy rolnej. Kuszone wizją lepszego losu, a jeszcze częściej powodowane zwyczajną koniecznością, przyjeżdżały, by wtapiać się w realia reymontowskiej „ziemi obiecanej”. Z reguły płacąc za to olbrzymią cenę utraty zdrowia, dużej śmiertelności dzieci wychowujących się na podwórku, a nierzadko również narażenia na wiele niebezpieczeństw, bowiem w patriarchalnym świecie fabrycznych murów przemoc seksualna była na porządku dziennym, a poza nimi szalały prostytucja i handel żywym towarem.

Traktowane z góry, zresztą w łudząco podobny sposób przez dziewiętnastowiecznych kapitalistów, PRL-owskich aparatczyków i postsolidarnościowe elity doby transformacji, robotnice stały się symbolicznie niewidzialne, tak jak niewidzialne stało się po 1989 roku ich miasto. Madejska w mistrzowski sposób przywołuje literaturę poświęconą Łodzi, gdzie robotnice są portretowane niemal zawsze jako milcząca zbiorowość. Przypomina hipokryzję komunistycznych notabli, którzy nie mając odwagi załatwiać strajków w sfeminizowanej Łodzi w sposób równie stanowczy jak na Wybrzeżu czy Śląsku, taktycznie ustępowali tłumowi „rozhisteryzowanych” kobiet, by później i tak zrealizować swoje cele. Przykładowo w lutym 1971 roku, kiedy już po masakrze na Wybrzeżu łódzkie włókniarki zmusiły przerażonych warunkami ich pracy delegatów z Warszawy do chwilowego cofnięcia podwyżek cen żywności, które wywołały falę strajków na przełomie 1970 i 1971 roku.

Autorka punktuje wreszcie i postsolidarnościowe rządy, które zdaje się, nie miały pomysłu na pogrążone w kryzysie miasto i próbowały uciec przed problemem za pomocą strategii wyparcia. Podczas gdy inne grupy społeczne, na przykład górnicy potrafili skutecznie walczyć o swoje miejsca pracy, łódzkie fabryki „umierały, stojąc”, a kolejne protesty nie robiły większego wrażenia na ekipie rządzącej. Panowało powszechne przekonanie, że upadek przemysłu włókienniczego, który najpierw stracił rosyjski rynek zbytu, a potem przegrał konkurencję z produktami z Dalekiego Wschodu, jest nieuchronną ceną transformacji. Nie chodzi tu zresztą o dywagacje, czy łódzki przemysł można było uratować, czy nie, lecz o zwykły, ludzki odruch, jakiego zabrakło ojcom naszej transformacji w stosunku do tej grupy społecznej – empatię. A tej łódzkie robotnice nigdy nie odczytały z twarzy profesora Balcerowicza ani kogokolwiek innego z ekipy reformatorów. Zasiłki w końcu się skończyły, lepszej pracy na ogół nie udało się znaleźć, zaś bieda i problemy z nią związane – pozostały.

Głos niesłyszalnych

Czy włókniarki, dziś dożywające samotnie swojej starości, mogą nam cokolwiek ważnego jeszcze powiedzieć? Całkiem sporo, choć – jak zauważa Madejska – niechętnie wspominają. Opowieści łódzkich włókniarek, te sprzed półwiecza spisane przez miejscowych etnografów i zgromadzone w archiwach, jak i te zanotowane przez Autorkę ledwie kilka miesięcy temu, wyłamują się z utartego schematu, w jakim myślimy o przeszłości i w jakim konstruujemy polskość. „Fabryczne dziewczyny” budują zupełnie inną opowieść, siłą rzeczy bardzo feministyczną, w której traktowana z niechęcią w polskiej kulturze, by wspomnieć tylko Reymonta i jego słynne dzieło, przeprowadzka za chlebem ze wsi do miasta jest prawdziwą emancypacją, idealizowana dziś II Rzeczpospolita z utrzymaną w taylorowskim stylu racjonalizacją pracy jawi się jako koszmar nie mniejszy niż stalinowski wyścig pracy, komuna to nie tyle czas wielkiej smuty, co szansa na wykształcenie i cywilizowane M-2 w bloku z wielkiej płyty, zaś przemiany po roku 1989 to życiowa katastrofa, choć początkowo wszyscy, włącznie z włókniarkami, cieszyli się z historycznego zwycięstwa. Budują opowieść, w której nie wielkie idee, lecz przyziemne sprawy jak praca, mieszkanie, żłobek dla dziecka czy opieka medyczna stają się tym, co decyduje o wyborach życiowych i orientacjach politycznych. Opowieść, której kolejnymi etapami są strajki i rewolty, a nie powstania i wojny. O tym wszystkim mówią nam, co najważniejsze, kobiety z krwi i kości. Poznajemy imiona dotąd bezimiennych bohaterek oraz ich losy, które budzą sympatię i skłaniają do refleksji, jak w przypadku międzywojennych inspektorek pracy, fascynującego życiorysu Michaliny Tatarkówny-Majkowskiej, robotnicy, która stanęła na czele łódzkiej PZPR czy Wandy Gościmskiej, łódzkiej odpowiedniczki Wajdowskiego Mateusza Birkuta.

Książka Marty Madejskiej stanowi rodzaj literatury zaangażowanej, upominającej się o sprawiedliwość dziejową. Stawia kluczowe pytania o sens polskich przemian po 1989 roku i wpisuje się więcej niż doskonale w nurt rozliczeń, jaki rozpoczął głośny wywiad Grzegorza Sroczyńskiego z Marcinem Królem. Jej największa wartość polega jednak na oddaniu głosu niewidzialnym i niesłyszalnym, które przecież własnym przykładem świadczą o modernizacji społecznej i ekonomicznej, która stała się udziałem Polski w ostatnich 150 latach.

„Aleja Włókniarek” zmusza do myślenia nad „oficjalną” historią Polski i jej nieadekwatnością w stosunku do historii ludowej. Oto poznajemy doświadczenie sporej przecież grupy, które nie dość, że nie mieści się w popularnym schemacie, to jeszcze zmienia całą narrację o przeszłości Polski w dwójnasób. Burzy mający tendencję do niedostrzegania robotników (i w ogóle niższych warstw społeczeństwa) postszlachecki sposób rozumienia przeszłości. A jednocześnie wzbogaca perspektywę, ukazując fakty, które mogą zaskoczyć publiczność. Jak choćby ten, że to właśnie w rodzinach robotniczych, a nie inteligenckich czy mieszczańskich, najwcześniej zakwestionowany został tradycyjny, patriarchalny podział ról pomiędzy kobietą a mężczyzną. Albo ten, że „czerwona Łódź” najsilniej protestowała w drugiej połowie lat 40. XX wieku przeciwko przekraczaniu norm pracy. Madejska pokazuje, że nie rozumiejąc tego, co mówią nam „fabryczne dziewczyny”, przecież nie-bezimienne i nie-nieme, choć do połowy XX wieku często niepotrafiące pisać i czytać, nie zrozumiemy nigdy samych siebie.

 

Książka:

Marta Madejska, „Aleja Włókniarek”, wyd. Czarne, Warszawa 2018.