Jednym z najbardziej irytujących mitów na temat polskiej polityki jest ten o jej rzekomym zabetonowaniu. Powtarzają go od lat wszyscy, od lewa do prawa, najczęściej wówczas, gdy znajdują się w opozycji. Wystarczy przypomnieć, że „żelaznym kanclerzem” był Leszek Miller, Donald Tusk nie miał z kim przegrać, a Jarosław Kaczyński już zrobił w Polsce drugi Budapeszt, biorąc pod but nie tylko opozycję, ale i samych obywateli. W rzeczywistości polska scena polityczna pod koniec trzeciej dekady III RP jest wciąż dramatycznie rozchwiana.
Od miesięcy staram się przekonać czytelników „Kultury Liberalnej”, że „przywiązanie ogromnej rzeszy polskich wyborców do określonych partii politycznych jest słabe, a Prawo i Sprawiedliwość nie jest tu żadnym wyjątkiem”. Najlepszym tego dowodem był wyraźny spadek poparcia dla tej partii po słynnej porażce w Brukseli, kiedy to nie udało się zakończyć kariery Donalda Tuska na stanowisku przewodniczącego Rady Europejskiej. Żeby było zabawniej, mniej więcej w tym samym czasie, co trzeci ankietowany planował głosować na Nowoczesną Ryszarda Petru, który mógłby rządzić krajem do spółki z… Mateuszem Kijowskim. Polska polityka to cmentarzysko rozmaitych politycznych inicjatyw, którym wróżono wielką przyszłość. Każdy, kto do tej polityki wchodzi, musi o tym pamiętać – oznacza to bowiem, że przychylne dla partii nastroje mogą się bardzo szybko odwrócić.
Polityka to nie nauka ścisła – to, co raz zadziała doskonale, następnym razem będzie miało fatalne skutki. Wyborcy bowiem – niezgodnie z tezą inżyniera Mamonia – nie zawsze lubią te piosenki, które już znają. | Łukasz Pawłowski
Błędy na finiszu
PiS skorzystało z owego rozchwiania przy okazji wyborów prezydenckich w 2015 roku, a dziś samo padło jego ofiarą. Kiedy działa się w takich warunkach, błędy popełnione pod koniec kampanii mogą mieć dramatyczny skutek, szczególnie w najbardziej prestiżowym wyścigu o prezydenturę Warszawy. A błędów było sporo.
Zaczęło się od debaty kandydatów, w której Patryk Jaki – mówiąc oględnie – nie zachwycił. Poważniejszym nieporozumieniem była jednak publiczna deklaracja o wystąpieniu z Solidarnej Polski. Po pierwsze dlatego, że większość wyborców zapewne nie kojarzyła Jakiego z tą partią, a to z tej prostej przyczyny, że nie kojarzy samej partii. Po drugie, dosłownie kilka dni wcześniej Jaki chwalił się swoimi dobrymi relacjami z rządem, a jego kandydat na wiceprezydenta Piotr Guział zapewniał, że zwycięstwo w Warszawie to gwarancja większych funduszy dla miasta z budżetu centralnego. Po trzecie, tezy o zaletach bezpartyjności nie pasowały do całej kampanii PiS-u opartej na Mateuszu Morawieckim, sukcesach rządu i haśle „dotrzymujemy słowa”. Jeśli partia władzy rządzi tak dobrze, to po co z niej występować – mogli zapytać potencjalni wyborcy. Po czwarte wreszcie, Jaki powtórzył dokładnie ten sam ruch, który wykonał Andrzej Duda w kampanii prezydenckiej sprzed trzech lat. Polityka to jednak nie nauka ścisła – to, co raz zadziała doskonale, innym razem będzie miało fatalne skutki. Wyborcy bowiem – niezgodnie z tezą inżyniera Mamonia – nie zawsze lubią te piosenki, które już znają.
Ten sam błąd popełniło PiS także w skali całego kraju, pod koniec kampanii emitując spot straszący zagrożeniem ze strony uchodźców. Pomińmy już marną jakość wykonania filmu i jego przesadny dramatyzm, które, bardziej niż o przemyślanej strategii, świadczyły o desperacji twórców. Największą pomyłką był sam dobór tematu. O ile w 2015 roku o uchodźcach mówiło każde medium, trzy lata później temat nie budzi takich emocji. Co więcej, kontrola granic to zagadnienie kojarzone raczej z polityką na poziomie centralnym, a nie samorządowym. Bo co wybory na burmistrza – dajmy na to – Lublina, Torunia czy Częstochowy, nie mówiąc już o mniejszych miastach, mają wspólnego z kryzysem na Morzu Śródziemnym?
Gdyby kampanię porównać do meczu piłkarskiego w polskiej lidze, należałoby powiedzieć, że PiS nie odniosło sukcesu raczej na skutek własnych niewymuszonych błędów niż wirtuozerii przeciwnika. Porównanie polskiej polityki do polskiej piłki ma zresztą jeszcze jedną zaletę. I tu, i tu każdy może przegrać z każdym. | Łukasz Pawłowski
Błędy na starcie
Wszystkie powyższe błędy mogły kosztować PiS kilka punktów procentowych w tym czy innym mieście, ale prawdziwa miara porażki partii leży gdzie indziej – i jest nią sukces PSL-u. Wyraźnie ponad 10 procent poparcia dla partii Kosiniaka-Kamysza to znakomite osiągnięcie, nie tylko dlatego, że w sondażach „parlamentarnych” balansuje ona na granicy progu wyborczego. To sukces, ponieważ fundamentem strategii PiS-u – z czym zresztą partia specjalnie się nie kryła – była anihilacja ludowców na prowincji, na której od lat dominują.
Temu celowi była podporządkowana cała kampania oparta na niemal codziennych wizytach premiera Mateusza Morawieckiego w rozmaitych częściach kraju. Wyglądało to tak, jakby ktoś ze sztabu PiS-u kichnął kawą na mapę Polski, a następnie kazał premierowi odwiedzić wszystkie „kropki” i to w losowej kolejności. Zamysł za tym stojący wydaje się oczywisty. Chodziło o przekucie osobistej popularności Morawieckiego, który w rankingach zaufania CBOS-u ustępuje tylko Andrzejowi Dudzie, na poparcie dla list partyjnych. Pomóc miała też obietnica ścisłej współpracy rządu centralnego z lokalnymi działaczami PiS-u. Tak prowadzona kampania okazała się nieskuteczna. Dlaczego?
Przeciwnicy premiera wskażą zapewne na nagrania rozmów z Sowy i Przyjaciół, podważające jego wizerunek jako polityka z „ludu” i bliskiego ludowi. Problem w tym, że o ile nagrania z pewnością Morawieckiemu nie pomogły, to – przynajmniej na razie – bardzo nie zaszkodziły. Zdecydowana większość ankietowanych w sondażu dla „Rzeczpospolitej” – aż 70 procent – deklarowała, że nagrania nie miały wpływu na ich wybór. Przeciwnego zdania było niespełna 13 procent respondentów.
Jeśli to nie restauracyjne biesiady rozsadziły kampanię PiS-u, to znaczy, że od początku była ona źle zaplanowana. Tym bardziej, że Morawieckiemu trudno odmówić pracowitości. W kampanii był aktywny, ale jego wysiłki najwyraźniej mijały się z oczekiwaniami. PiS prowadziło bowiem kampanię samorządową tak, jak prowadzi się kampanię prezydencką – wypromowało jedną postać, co jednak nie przełożyło się na popularność lokalnych działaczy. Kto poniesie za ten wynik odpowiedzialność, czas pokaże, ale to, że partia rządząca popełniła błąd, nie ulega żadnej wątpliwości.
***
A zatem, mimo narracji o wielkim zwycięstwie, które usłyszymy z obu stron sceny politycznej, jedno jest pewne: to nie Koalicja Obywatelska wygrała wybory samorządowe. To Prawo i Sprawiedliwość je przegrało.
Trzy czynniki – przekonanie o stabilnym poparciu, chybiony model prowadzenia kampanii i gafy popełnione na ostatniej prostej wyścigu – zadecydowały o takim, a nie innym wyniku partii rządzącej. Gdyby kampanię porównać do meczu piłkarskiego w polskiej lidze, należałoby powiedzieć, że PiS nie odniosło sukcesu raczej na skutek własnych niewymuszonych błędów niż wirtuozerii przeciwnika. Porównanie polskiej polityki do polskiej piłki ma zresztą jeszcze jedną zaletę. I tu, i tu każdy może przegrać z każdym.