Nie do końca pamiętam, jak miało być. Niewykluczone, że Bartosz Szydłowski z początku obmyślał przedstawienie o Wałęsie jako widowisko plenerowe, możliwe, że w pierwszej koncepcji miał być to jednorazowy albo zagrany dwa razy event. Z czasem jednak projekt nabrał nowego wymiaru i odnalazł swe miejsce na dużej scenie krakowskiej Łaźni Nowej, nie tracąc przy tym planowanej na inne okoliczności energii. Nie wiem zresztą, czy sam Szydłowski planował szczegółowo eksploatację gotowej inscenizacji. Zapewne było tak, że publiczność na wrześniowej premierze oddała twórcom wszystko dobre, co od nich otrzymała, z widowiskiem związał się mocno Jerzy Stuhr i stało się jasne, że „Wałęsa w Kolonos” nie może być jedynie okazjonalnie ukazującą się na horyzoncie, po czym znikającą efemerydą.
Widziałem spektakl Łaźni Nowej ponad miesiąc po premierze, bodaj w drugim secie grania, i mam pewność, że jego siła nie jest bynajmniej szybko zapalającym się i gasnącym fajerwerkiem. Więcej: jestem przekonany, że tytuł ten powinien istnieć w stałym repertuarze nowohuckiej sceny, bo może jeszcze teatralnie rosnąć, nabierać dodatkowej wyrazistości, gdy idzie o relacje między aktorami, jeszcze mocniej angażować emocje widzów.
„Wałęsa w Kolonos” niejako mimochodem uświadomił mi w ostatni piątek coś, co przeczuwałem, nawet wiedziałem od dawna. Polski teatr, szczególnie ten spod znaku szczególnego postdramatycznego progresu, zatracił kontakt z publicznością, zerwał z nią budowane przez lata przymierze. No trudno, będę mówił wprost, dokładnie tak, jak myślę: w cenie jest dziś niestety teatr, który wyklucza wszystkich, co nie zaliczają się do jego wyznawców.
Nie kupujesz pozbawionych napięcia i dramaturgicznego nerwu esejów dla garstki wybrańców – twoja wina, bo nie dorosłeś. Nie wchodzisz w budowany na zasadzie „ja wiem, a ty rozumiesz” świat za nic mający zasady opowieści – jesteś naznaczony nieuleczalną ignorancją. Nie przepadasz za ciągnącymi się w nieskończoność „work in progress”, bo nie daj Bóg nie lekceważysz podstaw warsztatu – skreślasz się na starcie jako konserwatysta bez perspektyw na poprawę.
Trochę żartuję, ale sprawa jest poważna. W cenie jest bowiem teatr pod hasłem rzekomej nowoczesności, wykluczający nieprzekonanych, tworzony w poczuciu wyższości, a zatem i pogardy do wszystkich, co się odważają nie być apologetami. Rzecz o Wałęsie próbuje włączyć nas w swój krąg, stając się antytezą takiego pojmowania swego posłannictwa. A przy tym dwa ostatnie przedstawienia Szydłowskiego – oprócz „Wałęsy w Kolonos” jeszcze „Konformista 2029” oparty na motywach z powieści Alberta Moravii – dokładają istotną cegiełkę do przywrócenia wagi komunikatywności w teatrze, choć nie on jeden na szczęście jeszcze o tym myśli. W innych warunkach, Legnicy, czyni to choćby od lat Jacek Głomb, warto by kiedyś porównać strategie obu artystów. Lista twórców z tej strony barykady jest zresztą oczywiście dłuższa, ale o tym przy innej okazji.
Na grecki mit Bartosz Szydłowski i Jakub Roszkowski nakładają niejako współczesny mit o pierwszym przywódcy „Solidarności”, czyniąc to świadomie w poprzek prób owego mitu i jego bohatera zohydzania. | Jacek Wakar
Tekst Jakuba Roszkowskiego jest oczywiście wariacją na temat „Edypa w Kolonos” Sofoklesa. Przypomnijmy – w greckiej tragedii stary, schorowany i ślepy Edyp zostaje wygnany z Teb i w towarzystwie swej córki Antygony trafia do Kolonos, gdzie niebawem dokona żywota. Zanim jednak do tego dojdzie, przeprowadzi jeszcze coś na kształt rozrachunku z własnym życiem, ze swymi błędami, zwycięstwami i klęskami. Pozostanie tym, co pokonał sfinksa, ale niekoniecznie poradził sobie z własną powstałą szybko legendą. Ukamieniowano go pomnikiem, następnie pomnik zburzono w drobny mak. Znacie? No to słuchajcie.
Na grecki mit Bartosz Szydłowski i Jakub Roszkowski nakładają niejako współczesny mit o pierwszym przywódcy „Solidarności”, czyniąc to świadomie w poprzek prób owego mitu i jego bohatera zohydzania. To nie jest tak, że przedstawienie w Łaźni Nowej jest jakimkolwiek hołdem dla Wałęsy, próbą hagiografii. Gdyby tak było, odniosłoby przeciwny do zamierzonego skutek. Nie ma też oczywiście żadnych przesłanek, aby odnosić doń miary teatru dokumentalnego. To nie jest opowieść o Lechu Wałęsie, chociaż postać grana przez Jerzego Stuhra chwilami mówi jego słowami, a już ponad wszelką wątpliwość nikt nie operuje tu skalą jeden do jednego. To rzecz o budowaniu i o niszczeniu legendy, o podważaniu wartości, o pisaniu historii 2.0. I pod tym względem tekst Roszkowskiego oraz widowisko Szydłowskiego bliskie są zasadom wyznawanym przez starożytnych Greków. Oni również nie pisali swych dzieł na obrzeżach rzeczywistości, ale w reakcji na konkretne sprawy i zdarzenia. „Wałęsa w Kolonos” ma zaczepienie w naszym „teraz”, ale od pierwszej sekwencji urasta do rangi metafory.
To rzecz o budowaniu i o niszczeniu legendy, o podważaniu wartości, o pisaniu historii 2.0. I pod tym względem tekst Roszkowskiego oraz widowisko Szydłowskiego bliskie są zasadom wyznawanym przez starożytnych Greków. | Jacek Wakar
Jerzy Stuhr buduje na swą rolę na sile słowa i ascezie gestu. Przez większą część przedstawienia stoi nieruchomo, w marynarce przypominającej mundur, z przekrzywioną plakietką z Matką Boską, wpiętą w klapę. Jest Wałęsą, ale Wałęsą nierzeczywistym, a przede wszystkim – konglomeratem jego cech. Krótki siwy wąs, zaczesane na bok, lekko przerzedzone włosy. Rzuca się w oczy, że bohater przedstawienia w Nowej Hucie to człowiek, którego skurczył czas. Drobny, niemający w sobie nic z króla, choć ostatnim królem się tytułujący. Siła kreacji Stuhra polega na tym jednak, że wielki aktor daje swemu bohaterowi i majestat, i słabość. Może forma spektaklu, a może miejsce, a na pewno współpraca z Szydłowskim sprawiły, że Stuhr zdjął z siebie Stuhra, nie ozdobił roli ornamentem technicznego mistrzostwa, wydobył z siebie prostotę i skromność, będące atrybutami największych. Jerzy Stuhr jest oczywiście gwiazdą i od niego w spektaklu Łaźni Nowej zależy najwięcej. Ale tym razem manifestacyjnie swe gwiazdorstwo odrzuca, przekonany, że służy większej sprawie. Przyznaję, nie po drodze mi było z ostatnimi wcielaniami krakowskiego aktora. Tym razem jednak od pierwszej chwili miał mnie w szachu i jeszcze raz zyskał wielki szacunek.
„Wałęsa w Kolonos” to teatr obywatelski z wychyleniem w stronę metafizyki, co nie pozwala mu nawet przez chwilę drażnić publicystycznymi tezami. Trochę podobnie działały przed laty grupy kontrkulturowe z poznańskim Teatrem Ósmego Dnia, zresztą krakowskie przedstawienie formą do tamtej estetyki buntu świadomie nawiązuje. Ma w sobie podobną trochę, odrobinę anarchistyczną energię, rytm dyktowany przez trzydziestoosobowy chór złożony z niezawodowców – kobiety i mężczyzn, dzieci i starszych. Skandują oni swą opowieść pod kierunkiem kompozytora Dominika Strycharskiego, co samoistnie przeradza się w mocny protest song wobec świata. I niejako na przekór koresponduje z prywatnym wymiarem historii Wałęsy, uosabianym przez nieustannie obecną na scenie jego żonę, Danutę (Anna Paruszyńska). Danuta piecze szarlotkę, a kiedy on opuści swe Kolonos, wygłasza monolog Ateny, stanowiący swoistą pointę całości i przenoszący ją w jeszcze inny wymiar.
Ktoś mądry powiedział mi, że najbardziej w „Wałęsie w Kolonos” uderza go obraz odchodzenia wielkiego człowieka. Można odnosić go do Edypa, można do Lecha Wałęsy, ale tak czy inaczej – urasta do rangi uogólnienia. I staje się wyraźny, zrozumiały dopiero wtedy, gdy przechodzi w sferę dokonaną, gdy jest już po. Coś takiego działo się wcześniej i dzieje się na naszych oczach, a przedstawienie w Łaźni Nowej przejmująco o tym przypomina.
* Ilustracja wykorzystana jako ikona wpisu: Radosław Betlejewski; Źródło Flickr.com (CC BY-NC 2.0)