Z jednej strony partia Kaczyńskiego zdecydowanie wygrała wybory. Sumaryczne poparcie na poziomie przekraczającym 34 procent w sejmikach to najlepszy wynik w III RP, znacząco lepszy od samorządowych osiągnięć tej partii sprzed czterech lat. Zwycięstwo aż w dziewięciu województwach to wielki sukces, który oddala możliwości zmian w kierownictwie partii. Rzekomo nieposiadające zdolności koalicyjnej PiS prawdopodobnie zawiąże większościowe porozumienie z Bezpartyjnymi Samorządowcami na Dolnym Śląsku, a więc regionie uważanym dotąd za jednoznacznie progresywny. To robi wrażenie.
Duże miasta pozwoliły Koalicji Obywatelskiej przejąć narrację o zwycięstwie – i jest to marketingowo chyba najbardziej udana operacja opozycji w ciągu ostatnich trzech lat. Nawet jeśli jest to zwycięstwo fasadowe. | Piotr S. Kozdrowicki
Nie sposób jednak nie dostrzec zawodu. Przy zmasowanej propagandzie mediów publicznych, ofensywie premiera Morawieckiego, ministrach wspierających otwarcie kandydatów PiS-u i groźbach utraty rządowych środków w przypadku niewłaściwej decyzji wyborców, osiągnięty wynik jest rozczarowaniem. Władza liczyła na spektakularne zwycięstwo w okolicach sondażowych 40 procent, a rozgoryczenie PiS-u odbiło się echem nawet w zagranicznych komentarzach.
Duże miasta pozwoliły Koalicji Obywatelskiej przejąć narrację o zwycięstwie – i jest to marketingowo chyba najbardziej udana operacja opozycji w ciągu ostatnich trzech lat. Nawet jeśli jest to zwycięstwo fasadowe. Bo pełną wygraną PO może pochwalić się w rzeczywistości tylko w Warszawie, Poznaniu i Łodzi, gdzie kandydaci tej partii wygrali spektakularnie. Pozostałe z metropolii nie dają już tak jednoznacznych wyników. We Wrocławiu Jacek Sutryk był liderem sondaży na długo przed tym, zanim poparła go Nowoczesna i PO – w ramach bardzo szerokiej koalicji z SLD i Rafałem Dutkiewiczem. Podobnie w Krakowie, gdzie Jacka Majchrowskiego trudno uznać za kandydata Platformy. W Gdańsku kandydujący z PO Jarosław Wałęsa poniósł klęskę, przegrywając i z Pawłem Adamowiczem, i z Kacprem Płażyńskim. Także w wielu mniejszych miastach kandydaci KO przegrali już w pierwszej turze z urzędującymi prezydentami startującymi pod własnymi szyldami, jak choćby z Michałem Zaleskim w Toruniu, Januszem Kubickim w Zielonej Górze czy Piotrem Krzystkiem w Szczecinie.
Biorąc pod uwagę kontekst wyborów, wynik KO w skali całego kraju wydaje się znacznie poniżej oczekiwań. Przy wielkiej mobilizacji antypisowskiego elektoratu, bardzo wysokiej frekwencji, kryzysie wizerunkowym Morawieckiego i wcześniejszych deklaracjach Grzegorza Schetyny o „rozwijaniu skrzydeł” (liberalnego i lewicowego) Koalicja zdobyła tylko 27 procent.
Tymczasem sukcesem PSL-u jest głównie przetrwanie. Utrzymanie się wobec bezpardonowego ataku ze strony PiS-u jest znaczące (i stanowi strategiczną porażkę Kaczyńskiego), jednak ludowcy wychodzą z tego pojedynku wyjątkowo osłabieni. W poprzednich wyborach zdobyli aż 157 mandatów w sejmikach, teraz zaledwie 70. Biorąc pod uwagę specyfikę lokalnej sytuacji PSL-u w wyborach samorządowych, pewne jest, że w starciu parlamentarnym wynik ten będzie jeszcze słabszy. Powodów do zadowolenia nie ma także SLD, który zdobył zaledwie 11 miejsc w sejmikach. Dla porównania rozproszeni i nie posiadający wyrazistych liderów Bezpartyjni Samorządowcy zdobyli w całym kraju 15 mandatów. Zarówno PSL i SLD udowodniły tyle, że istnieją – bo nawet ich rola „języczka u wagi” przy budowaniu ewentualnych przyszłych koalicji anty-PiS-u jest obecnie niepewna.
Wyczerpuje się efekt budowania koalicji wokół PO, zwłaszcza pod przywództwem Grzegorza Schetyny. Rzekoma premia za jedność w zasadzie nie istnieje i trudno oczekiwać, by doklejanie do KO kolejnych lewicowych czy liberalnych odłamów przyczyniło się do sukcesu. | Piotr S. Kozdrowicki
Demokratyczna opozycja powinna wysnuć z tych wyborów kilka ważnych wniosków. Po pierwsze, kluczem do wygrania z PiS-em będzie dotarcie do mieszkańców małych miast i wsi – gdzie partia Kaczyńskiego dziś niepodzielnie dominuje. Będzie to stanowić największe wyzwanie w starciu parlamentarnym, do którego dojdzie jesienią przyszłego roku. Jak zauważa Jakub Bierzyński, spektakularne zwycięstwa w dużych miastach nie wynikały z siły partyjnych szyldów, ale raczej z organicznej pracy kandydatów – budowania programu w oparciu o osobiste zalety i konkretne propozycje, a nie ideową walkę.
Po drugie, wszystkie partie opozycyjne powinny zacząć tworzyć wreszcie pozytywny przekaz, najlepiej wspólnie z wyborcami i w oparciu o rozpoznawalnych lokalnie działaczy. Paliwo wiecznej wojny z PiS-em o „demokrację, wolność i europejskość” nie jest wystarczająco skuteczne. Tak samo jak efekt budowania koalicji wokół PO, zwłaszcza pod przywództwem Grzegorza Schetyny. Rzekoma premia za jedność nie istnieje i trudno oczekiwać, by doklejanie do KO kolejnych lewicowych czy liberalnych odłamów przyczyniło się do sukcesu.
Po trzecie, należy przemyśleć całościową strukturę opozycji. W wielu komentarzach przebijają się obserwacje morderczego oddziaływania na scenę polityczną przez liczenie głosów metodą D’Hondta. Jej wymagania są nieubłagane: jeśli rozdrobniona opozycja chce dorównać PiS-owi, musi tworzyć porozumienia. Niekoniecznie wielką koalicję wszystkich ze wszystkimi, lecz kilka pozytywnie konkurujących ze sobą programowo bloków, które będą zdolne do współpracy w parlamencie. Popadanie w samozadowolenie czy przekonanie o opozycyjnym nokaucie PiS-u to najlepsza droga, by potencjał tych wyborów całkowicie zmarnować.
* Tekst wyraża poglądy autora.
Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Pixabay.com