Na początku były to „artykuły pochodzenia zagranicznego” (wyd. Marabut, Gdańsk 1996, z obfitą erratą i eseistycznymi tekstami towarzyszącymi). Później zaś stanęliśmy – my, czytająca publiczność, wraz z tłumaczem – już tylko (?) „o krok od nich” (Biuro Literackie, Wrocław 2006). Stoimy tak i stoimy. No i bardzo dobrze. A zaczęło się jeszcze w latach 70. XX wieku, kiedy Piotr Sommer zaczął tłumaczyć. Teraz wydał trzecią wersję zbioru swoich przekładów dwudziestowiecznej poezji amerykańskiej. Kilkadziesiąt lat pozostawania w obszarze jednej antologii, a to w naszej epoce rzadkość, przyniosło po raz kolejny piękny rezultat.

„Piękny”. Niewygodny przymiotnik. Świadczy albo o naiwności, albo o ironii, albo o niewyrobieniu. Ale tę książkę trudno nazywać inaczej niż „piękną”. Pod każdym względem. Jej materialność uzupełnia jej zawartość – i błąd składniowy jest w tym zdaniu zamierzony. Aż żal było zrywać folię.

Obcując z zawartością, przekonujemy się, że książka, jeśli tworzono ją uważnie, potrafi być mikrokosmosem, czyli małym porządkiem. Wszystko w niej, od kolejności tłumaczonych poetów, przez setki warsztatowych drobiazgów translatorskich, po rozplanowanie tekstu na stronicy, reprodukcje malarskie i gramaturę papieru – jawnie, ale bez nachalności, tworzy ten porządek. Chapeau bas. Współczesne polskie edytorstwo nie ma wielu takich osiągnięć.

Zoil miałby przy tym zapewne radość z wytknięcia jakiegoś potknięcia. Znamy tych frustratów. Na stronie 347 w drugim akapicie źle pan postawił przecinek – i co pan szanowny na to, a? Dopatrzeć się skazy na mikrokosmosie to tyle, co usprawiedliwić własną miernotę. A dlaczego Luzatto z poprzednich wersji stał się obecnie Luzzatem, skoro najczęstsza forma tego nazwiska w pisowni łacinką to Luzzatto? A dlaczego na stronie 355 jest „Kaliforni” zamiast „Kalifornii”? No dziadostwo po prostu.

Chyba jednak jeszcze gorzej byłoby posłużyć się którymś z nowych nowotworów polszczyzny. „W tej książce intelektualnie zadziało się wiele”. Dziękujemy.

Poważnie zaś – nie miałoby tu wiele sensu ocenianie wyboru, doboru, kryteriów i niuansów. Dlaczego jest poeta taki, a owakiego nie ma? A dlaczego nie? Zadowalamy się tym, co nam dano: dwunastoma mocnymi poetami amerykańskimi XX wieku (jeden z nich nie jest szeroko znany nawet w USA) z towarzyszeniem malarki, która się modom nie kłaniała. Dziękujemy.

Poezja jest teraz dość niszowym hobby. Najpóźniej pod koniec XX wieku utraciła wysokie funkcje w systemie wymian symbolicznych. Powalały ją mass media, a dobijały internety. Widok tomików poetyckich powtykanych w stojaki ustawione w rzadko uczęszczanych kątach księgarń jest symptomem marginalizacji tego rodzaju literackiego i żeby sobie pod tym względem polepszyć humor, należy udać się do którejś z księgarń wyspecjalizowanych, ale to może być trudne w Polsce, ponieważ u nas nawet księgarnie niewyspecjalizowane już ledwo dyszą. Czasy, kiedy poeci brali czynny udział w kreowaniu zbiorowej samoświadomości użytkowników kultury, należą, ogólnie biorąc, do przeszłości – czy bezpowrotnie minionej, to się okaże za lat parędziesiąt. Ale materialność antologii Piotra Sommera – tomu grubego na cztery palce – zaprzecza takim ponurym konstatacjom. Tym pięknym tomem można by komuś nieźle przydzwonić. To znaczy, że poezja żyje.

Ale może darujmy sobie pytania o role poezji. Dawanie świadectwa widzialnemu światu, OK? I można je dawać słowem na wszelkie możliwe sposoby, lecz tylko niektóre są warte zachodu i lektury. Mnogie zastępy dają świadectwo światu poprzez dawanie je sobie. To też się czasem udaje. Czasem. Paul Valéry opowiada w książeczce o Edgarze Degasie, że Emil Zola powiedział kiedyś Stephanowi Mallarmému: „Gówno jest warte tyle samo, co brylant”. „Tak – odparł Mallarmé – ale brylant trafia się rzadziej”.

Dlaczego w tytule tego felietonu pojawiają się słowa „ufoludy” i „mażory”? „Ufoludy” to duże ufoludki, istoty niepojęte dla człowieka, mimo że przez niego wymyślone. „Mażory” to słowo, które w Rosji i Ukrainie oznacza dzieci oligarchów osiągające pełnoletność i korzystające z tego pełnymi garściami, na przykład poprzez rozjeżdżanie pieszych na przejściach przy pomocy luksusowych limuzyn. Tutaj „ufoludami” nazywam twórców odchodzących od oczekiwań swojej potencjalnej publiczności, a „mażorami” – tych, którzy tworzą w ramach tradycji i norm estetycznych swojego czasu, lecz przetwarzają je czasem do niepoznania siłą własnej inwencji. W antologii „O krok od nich” mażorami są na przykład Charles Reznikoff i William Carlos Williams (a jednak troszkę szkoda, że nie ma Wallace’a Stevensa), a ufoludami – E.E. Cummings i John Ashbery.

Nazywając niektórych poetów „mażorami”, nie chcę sugerować, jakoby wyrządzali oni krzywdę innym ludziom albo pysznili się swoimi przewagami. Przeciwnie, sądzę, że gdyby dało się stworzyć listę dziesięciu ludzkich zawodów, których przedstawiciele najrzadziej krzywdzą swoich bliźnich wykonywaniem obowiązków zawodowych, zawód poety byłby się na niej znalazł. Chodzi o brzmienie tego rosyjskiego anglicyzmu. Ma-żo-ry. Kojarzy się z czymś rozległym i silnym. Akurat tak się składa, że antologia „O krok od nich” zawiera przeważnie utwory poetów sytuujących się w śladzie Walta Whitmana. Jest tak nie tylko ze względu na preferencje jej autora, ale również dlatego, że trudno było być poetą żyjącym w Stanach Zjednoczonych w XX wieku i nie sytuować się wobec Walta Whitmana. Walt Whitman nie tylko wyznaczył przestrzeń języka poetyckiego w USA, ale też ją przytłoczył. Gdzie by się dwudziestowieczni poeci amerykańscy nie zwrócili, w którą stronę by nie poszli w swoich twórczych poszukiwaniach, zawsze widzieli szeroki uśmiech Whitmana. Jakoś musieli z tym żyć. Przez Whitmana musieli pisać tak, jak pisali, ale dzięki Whitmanowi nie musieli pisać, na przykład naśladując sterylną perfekcję Paula Valéry’ego albo histerycznie się jej sprzeciwiając. Jesteśmy „o krok od nich”, ale od Valéry’ego o trzy kroki, co najmniej. Od Eliota zresztą też.

Nie znaczy to jednak, że dwudziestowieczni poeci amerykańscy są w niezmąconej zażyłości ze światem, który ogarniają spojrzeniami pełnymi łagodnej prostoty. Gdyby tacy byli, nie pisaliby wierszy. Wspomniało się o dawaniu świadectwa. Poetyckie przetwarzanie nawet najprostszych wrażeń zmysłowych wymaga silnego sproblematyzowania „ja”, by ująć rzecz najkrócej. Wystarczy przeczytać ze zrozumieniem kilka kawałków Williamsa, żeby to zobaczyć. O podmiocie lirycznym Reznikoffa można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że jest „obiektywny”. Wywody o „obiektywizmie” pewnych odmian poezji anglosaskiej, tak częste w teorii i krytyce zeszłego stulecia, były na ogół rezultatem mylącego kontrastu, jaki zachodził między poetami wykładającymi czytelnikom swoje „ja” na półmisku a tymi, którzy udawali, że tego nie robią. Lecz robili to wszyscy, nawet stary dobry T.S. Eliot. On tylko przykrywał półmisek takim czymś jak na filmach.

I tu pojawia się mały haczyk, który w XXI wieku, nie nadzwyczaj uprzejmym dla ludzi wychodzących przed szereg (wbrew pozorom), staje się dużym haczykiem albo nawet hakiem. Dlaczego mianowicie mielibyśmy my, czytelnicy, zwykli ludzie, poświęcać naszą uwagę cudzej uważności? Dlaczego mielibyśmy wczytywać się w opisy snów Johna Berrymana, kryzysów psychicznych Roberta Lowella albo w fikuśne koncepty Franka O’Hary? Co to, własne nam nie starczą, czy jak?

Odpowiedź „trzeba czytać wielkich poetów, ponieważ są wielcy” nie zadowala nas. Odpowiedź „trzeba czytać tych poetów, bo oni posługiwali się słowami lepiej niż inni ludzie” zadowala nas tylko połowicznie. Można natomiast ująć sprawę od – excusez le mot – tyłu: „trzeba czytać, bo można nie czytać”. Lowell, Ginsberg i O’Hara – przy całym nasileniu swoich osobowości, a ego mieli spore – nie przymuszali swoich bliźnich do lektury swoich wierszy, a już na pewno nie przymuszali nikogo do zachwycania się nimi. Proponowali coś od siebie, chcieli być dostrzegani i doceniani, ale przymusu nie było. Tym się oni różnią od „wielkości” lansowanych przez kręconą forsą, unetowioną kulturę masową, a nie jest to różnica jedyna.

Lektura wiersza jest aktem wolności i wyboru. Jeśli dla kogoś John Berryman jest smędzącym nudziarzem, twórczość Johna Ashbery’ego to zakalcowate słowotoki, a Frank O’Hara w swoich wierszach robi wrażenie przerośniętego dzieciaka z ADHD – to nikt nikogo nie będzie z tego powodu pozywał do sądu, odsądzał od czci ani wyzywał od najgorszych. Jest jeden warunek – aby uznać ich za takowych, trzeba ich pierwej poczytać. Na tym, ośmielę się mniemać, polega ostatnia wartościowa różnica dzieląca kulturę niemasową od masowej. Tą różnicą jest spokój i wgląd.

Lecz spokój ów niełatwo osiągnąć, bo w jego podstawie jest niepokój. Z tuzina poetów reprezentowanych w antologii Sommera chyba tylko Reznikoff, Williams i Cummings byli względnie dobrze dopasowani do oczekiwań swojego społeczeństwa i mieli tak zwane uregulowane życie (czwartym byłby Stevens, gdyby wszedł). Reszta to ludzie poważnie na bakier z „normalnością” swoich czasów – albo obyczajową, albo psychiczną, albo obiema na raz.

Ale to temat na inną pogawędkę. Więc żeby nie przedłużać, jeszcze tylko bon mot Hokusaia. Pod koniec życia – a dożył prawie dziewięćdziesiątki – powiedział on podobno: „Gdybym żył jeszcze kilka lat, nauczyłbym się wreszcie dobrze rysować”. A pisać? A przekładać?

 

Książka:

„O krok od nich. Przekłady z poetów amerykańskich z reprodukcjami obrazów Jane Freilicher”, wybór wierszy i obrazów, przekład, opracowanie i posłowie Piotr Sommer, wydanie drugie, zmienione i rozszerzone, sto dziesiąta książka Wydawnictwa Karakter, Kraków 2018, stron 788.