Spotykamy się w księgarni, przed rozmową zdążyłam kupić kolejnych kilka książek. Oczywiście dziecięcych.

Agnieszka Doberschuetz: Wpadłam po uszy – powinnam mieć tu zakaz wstępu. Już nie mam ich gdzie trzymać! A na rynku coraz to nowe świetne książki. Na przykład Michała Rusinka…

Michał Rusinek: Znam to. Sam w to wsiąkłem, gdy zacząłem szukać poza tak zwanym mainstreamem, poza wielkimi księgarniami. I nagle się okazało, że książek dla dzieci, które warto wyciągnąć z – może nie niebytu, ale pewnego niby-bytu – jest bardzo wiele!

Czy literatura dziecięca to wersja light pisania? Pójście na łatwiznę? Dlaczego pisze pan także dla dzieci?

Moje dzieci, rzecz jasna, były pierwszym odbiorcą tego, co tłumaczyłem. I na nich też testowałem swoją nostalgię książkową. Podobno to dość częste zjawisko: jeżeli mamy do jakiejś książki z własnego dzieciństwa nostalgiczny stosunek i nagle ukazuje się ona ponownie – i to w dodatku w tej samej szacie graficznej, co się zdarza – no to przecież natychmiast ją kupujemy i ze łzami w oczach czytamy dzieciom.

I tu bywa różnie, muszę powiedzieć. Niektóre książki się po prostu zestarzały.

I rozczarowują nas dzisiaj – tych kiedyś zachwyconych?

Może nawet nie tyle nas, co dzieci. No ale one już wyrosły, a ja przepadłem. Nie tak dawno byłem na festiwalu literackim w Edynburgu, który absolutnie mnie zachwycił. Oprócz wydarzeń literackich są tam dwa księgarskie namioty – w jednym sprzedawane są książki dla dorosłych, a w drugim wyłącznie dla dzieci. I przyznam szczerze, że siedziałem cały czas w tej księgarni dla dzieci, zachwycony tym, co się ukazuje w Anglii. I… zapomniałem już chyba, o co pani pytała?

Ja też. I to się chyba będzie dziś jeszcze zdarzało. Dlatego mam ściągawkę. Choć pewnie podryfujemy.

I bardzo dobrze! Ale… o co pani pytała?

Hmm… czy łatwiej pisać dla dzieci?

A! Już mówię. I tak, i nie. Mam do pisania podejście egoistyczne. Mam potrzebę, nazwijmy to, płodozmianu – żeby zmieniać repertuar. To znaczy, żeby raz pisać dla dorosłych, do czego, ze względu na pracę naukową na uniwersytecie, jestem poniekąd zmuszony. Żeby pisać teksty popularnonaukowe, bo ta nowo odkryta przeze mnie forma też mnie bardzo interesuje. Co jakiś czas potrzebuję coś przetłumaczyć, na przykład serię komiksów o Fistaszkach. I wreszcie literatura dla dzieci. Za każdym razem to jest inna praca, synapsy inaczej funkcjonują.

Taka gimnastyka mózgu?

Chyba właśnie tak. Rzeczywiście podchodzę do tego na zasadzie ćwiczenia stylistycznego. Choć możliwe, że dorabiam po prostu ideologię do mojego niezdiagnozowanego ADHD.

?!? Eeee, nie widać!

Przejawia się właśnie w nadprodukcji. Szymborska, gdy miałem kiedyś szczególnie płodny rok, mówiła: To niesamowite! Do tej pory tak wiele pisali tylko grafomani.

Wracając do książek dla dzieci – czasami bardzo bym chciała, żeby niektóre przeczytali rodzice, nauczyciele, politycy. I tak samo jest z „Jaki znak twój?” – chyba zaraz kupię drugi egzemplarz i sprezentuję go naszej szkole. W nadziei, że w oparciu o pana książkę, a nie o „Katechizm polskiego dziecka” Bełzy, będą uczyć o patriotyzmie.

Bardzo mi miło.

Obawiam się tylko, że – proszę wybaczyć – jeden Rusinek wiosny nie czyni…

Faktycznie, tego typu tytułów jest niewiele. Jakiś czas temu pojawiła się książka Joanny Olech i Edgara Bąka: „Kto ty jesteś?”. Nie są to wierszyki, a hasła mówiące o tym, na czym ma polegać współczesny patriotyzm – między innymi na sprzątaniu po psie! Pewne środowiska zarzucały autorom, że szargają świętości.

Oberwało się już panu hejtem za książkę, na której okładce czytamy, że „wywraca do góry nogami dawny kanon małego patrioty”?

Jeszcze nie, ale to pewnie kwestia czasu*.

Bo „Jaki znak Twój?” nie jest wyłącznie dla dzieci.

Często odnoszę wrażenie, że teksty pisane dla dzieci – nie mówię tu wyłącznie o swoich – są tekstami-pretekstami. Na przykład do tego, by porozmawiać o tak zwanych trudnych tematach, o śmierci, chorobach, nietolerancji. Proszę zwrócić uwagę, że nie konsumujemy ich ot tak po prostu. One wręcz mają nam stanąć ością w gardle, zmusić do przemyśleń. Pełnią taką funkcję, nie chciałbym, żeby to zabrzmiało górnolotnie…

…terapeutyczną?

To chyba za dużo powiedziane. Raczej edukacyjną, prorodzinną.

A nie wręcz przeciwnie? Czy taka książka nie wyręcza rodzica?

Właśnie nie! Taka książka to jest początek pytań, rozmowy. Aktywizuje obie strony, może uświadomić coś rodzicowi.

„Jaki znak twój?” uświadamia bardzo wiele. Strona po stronie łapałam się na własnych uprzedzeniach. Kilka razy się wzruszyłam. I zawstydziłam. Swoim nastawieniem – takim z założenia antypatetycznym. A tymczasem pan nie szydzi, nie neguje. Wielka historia, godło, flaga też mają w książce swoje miejsce. Obok wszystkich małych, codziennych, przyziemnych spraw, które czynią nas Polakami, ludźmi.

Największym problemem było dla mnie znalezienie odpowiedniego języka – jak mówić o patriotyzmie. Jak wyrazić ciepłe uczucia do miejsca, w którym się żyje, za które ponosi się odpowiedzialność. Jak mówić o symbolach, które w pewien sposób zostały zawłaszczone. Usłyszałem nawet zarzut, że moja książka nie zastąpi Bełzy, bo jest za trudna.

Faktycznie trudniej będzie wykuć „Jaki znak twój”. Wierszyk Bełzy mamy chyba wryty w DNA.

Ale ja nie miałem takich ambicji! Nie o to chodziło. Raczej potraktowałem te pytania jako punkt wyjścia i stelaż. Bo pomyślałem sobie, że to one przecież są nadal ważne. Tylko odpowiedzi na nie są z innej epoki. Uczymy się czegoś, co jest przedatowane, nieadekwatne do rzeczywistości i może być… groźne.

A to nie tak, że uczymy się, bo tekst jest łatwy, rytmiczny? Bez namysłu nad treścią? Klepiemy formułkę. Kojarzy mi się to z symbolem Polski Walczącej – Pamiętamy! Wielu nie ma pojęcia, o czym pamiętamy, o kim.

No właśnie, te zawłaszczone symbole. Na przykład złapałem się na tym, że pisząc słowo „Polska”, też traktuję je jak zawłaszczone – albo deprecjonowane, albo postrzegane jako kato-narodowe. Często się z niego w trakcie pisania wycofywałem. Ale potem je przywracałem, żeby nie oddawać pola, żeby pokazać, że może się ono pojawić w innym kontekście.

Napotkałem kiedyś w internecie wypowiedź Adama Hanuszkiewicza, bardzo przejmującą, w której mówi: „Dość patriotyzmu! Patriotyzm jest potrzebny wtedy, kiedy jest niewola, okupacja, wojna… Natomiast w czasie pokoju potrzebna jest obywatelskość”. I to jest dla mnie właśnie patriotyzm pokoju.

I poprawna polszczyzna.

Niezbyt popularna forma patriotyzmu.

Dla mnie oczywista. Obsesyjnie pilnuję poprawności językowej nawet w SMS-ach czy innych komunikatorach. Ale moje dzieci uważają to za żałosne! Krytykują mnie: naprawdę, nawet w SMS-ach stawiasz przecinki i kropki?!

Naprawdę pani to robi? LOL! XD! [śmiech] Nie wiem, czy podział na język mówiony i pisany nadal obowiązuje – trzeba by zapytać językoznawców. Jednak w niektórych systemach komunikaty SMS są zapisywane w postaci dymków komiksowych, naśladując mowę. Albo nagrywa się wiadomości, moja córka tak robi. Już się nie pisze z kimś (proszę zwrócić uwagę, od niedawna pisze się „z” kimś, a nie „do” kogoś…), tylko wysyła nagrania. Nie podchodzę do tego przesadnie emocjonalnie – obserwuję, co się dzieje z językiem i co to robi ze mną. Ja dziś już też piszę „z” kimś!

Język żyje.

Szymborska mawiała, że języki czyste, bez naleciałości, to języki martwe. Proszę bardzo – łacina i greka. Rzeczywiście odporne na naleciałości, ale nieużywane. I nie ewoluują. Z drugiej strony mamy profesjolekty – z ogromną liczbą naleciałości głównie z angielskiego. I to jest w porządku (dopóki nie przenika do języka codziennego). Na wiele pojęć nie ma po prostu polskich nazw!

Pamiętam taką historię: Stałem kiedyś w kolejce w sklepie i usłyszałem rozmowę między ekspedientkami o tym, że jedna z nich, o imieniu Mariola, „frontuje na nabiale”. Oczywiście ciekawość kazała mi pójść na ten nabiał, poznać Mariolę i zobaczyć, co ona tak naprawdę robi. Co się okazało? Otóż, jak ktoś kupuje jogurt, to – o ile nie ma nerwicy natręctw – z reguły bierze ten pierwszy z brzegu. Wówczas ten drugi nie staje się automatycznie pierwszym – musi przyjść Mariola i je wyfrontować. Co więcej! Mariola także ‘fejsingowała’: tak przekręcała opakowanie, żeby przodem do klienta widoczna była nazwa jogurtu, a nie skład surowcowy.

Język albo te zapożyczenia wchłonie, albo wypluje. Nie mamy na to za bardzo wpływu. Niektórych zresztą lepiej nie przenosić na polski. Jak by to brzmiało, gdybyśmy zamiast „interfejs” mówili „międzymordzie”!

Nie jesteśmy czasem śmieszni w tych naszych teoretycznych dywagacjach?

Pewnie tak. Ale język jest ważny. Zmiany w języku poprzedzają zmianę myślenia. Nowe słowa mogą nas najpierw śmieszyć, irytować, ale są konieczne, by nazwać nowe zjawisko. Są potrzebne, bo potrzebna jest zmiana myślenia. Podobnie chyba z tym patriotyzmem: jeśli nie zluzujemy więzów i nie zastąpimy czymś świeżym, to będziemy tkwili w przestarzałym, dusznym patriotyzmie, od którego odruchowo chce się uciekać… Puenta nam się zrobiła!

I dobrze, bo nie wiem, dokąd byśmy zdryfowali. Dziękuję za rozmowę!

* W międzyczasie i owszem, oberwało się. [przyp. AD]

 

Książka:

Michał Rusinek, „Jaki znak twój. Wierszyki na dalsze 100 lat niepodległości”, il. Joanna Rusinek, wyd. Znak, Kraków 2018.

 

Rubrykę redaguje Paulina Zaborek.