Łukasz Pawłowski: Z jednej strony wydaje się, że media prawicowe w Polsce mają dziś idealne warunki do rozwoju. Kiedy jednak patrzy się na dane oglądalności telewizji publicznej i czytelnictwo prawicowej prasy, widać wyraźne spadki. Jak ten paradoks tłumaczyć?

Aleksandra Rybińska: Nigdy nie pracowałam w telewizji publicznej, nie wiem, jaka może być przyczyna spadku oglądalności. W przypadku prasy problem mamy jeden – papier umiera. Czytelnictwo spada wszystkim, niemal bez wyjątku. Poza tym prasa prawicowa się mocno podzieliła. Mamy trzy tygodniki o bardzo podobnym profilu oraz TVP, która też jest obecnie prawicowa.

Karolina Wigura: Tygodniki to „Sieci”, „Do Rzeczy” i „Gazeta Polska”?

Tak. Było jasne, że będą wobec siebie konkurencyjne, że prawicowej treści jest dużo. Ludzie kupują regularnie jeden tygodnik albo raz ten, raz inny. Poza tym czytelnictwo prasy spada w ogóle, to dodatkowy element obniżający sprzedaż.

Jeżeli w tak niewielkim kraju jak Austria gazety mają nakłady liczone w setkach tysięcy, to proszę to sobie porównać z Polską. To po części wynik braku zaufania do treści w tych gazetach. | Aleksandra Rybińska

ŁP: Zgoda, ale przed 2015 rokiem łączna sprzedaż tych tygodników była znacznie wyższa, około 150 tysięcy egzemplarzy. A dzisiaj mamy do czynienia z sytuacją, w której te trzy tygodniki razem sprzedają ledwie kilka tysięcy więcej niż jeden tygodnik „Polityka”, któremu czytelnictwo także spada. Czy to, że mamy rząd prawicowy, pomaga, czy szkodzi prawicowej prasie?

Myślę, że nie służy. Kiedy prawica była w opozycji wobec PO i PSL-u, te tygodniki były instrumentem informowania inaczej niż media głównego nurtu. Były forum dla opozycji, miały też funkcję jednoczącą. To budowało pewną dynamikę i ona siłą rzeczy zmalała. W przypadku „Gazety Wyborczej” te spadki są jednak znacznie wyraźniejsze – od nawet 500 tysięcy do mniej niż 100 tysięcy dzisiaj.

Polacy nie do końca ufają też mediom. Dorastałam w Niemczech i jeżeli tam gazeta coś napisała lub telewizja coś mówiła, nikt tego nie kwestionował. Dzisiaj widzimy, że to się zmieniło.

ŁP: To pani zdaniem kwestia typowo polska?

Kwestia postkomunistyczna, bo w poprzednim ustroju media nie były uczciwe. Po 1989 roku prasa nie miała takiego zaufania jak w zachodnich Niemczech, gdzie to zaufanie budowała przez dziesiątki lat. Mam na myśli każdy rodzaj prasy: lewicowej i prasowej. Czytelnictwo prasy ogólnie jest w Polsce dramatycznie niskie. Jeżeli w tak niewielkim kraju jak Austria gazety mają nakłady liczone w setkach tysięcy, to proszę to sobie porównać z Polską. To po części wynik braku zaufania do treści w tych gazetach.

KW: Tygodniki prawicowe przed 2015 rokiem wyglądały znacznie gorzej: miały gorsze ilustracje, papier, layout, a mimo to sprzedawały się lepiej niż teraz. Jeden z prawicowych dziennikarzy powiedział mi, że kiedyś chodziło się na Marsze Niepodległości, bo to była forma kontestacji tego, co się działo, a teraz już się tak bardzo chodzić nie chce. Tak samo może być z prasą prawicową. Jednocześnie jedynym pismem, którego sprzedaż rośnie, jest „Tygodnik Powszechny”. Może spada tylko tym, którzy radykalizują język?

To jest zbyt daleko sięgający wniosek. Silna polaryzacja część osób odrzuca, ale mimo wszystko, zdecydowana większość czytelników wybiera portale, telewizje internetowe i tygodniki z jednej lub drugiej strony.

Pokutuje w głowach przekonanie, jeszcze z dawnych czasów, że ten, kto ma telewizję, ten wygrywa wybory. To bzdura. | Aleksandra Rybiński

ŁP: Czy ma pani wrażenie, że obie strony zaostrzają przekaz?

Nie sądzę, że nasz przekaz jest zasadniczo inny, niż był wcześniej. Nie zmienił się od czasów, kiedy wszyscy siedzieliśmy w opozycji. Ja się ani nie zradykalizowałam, ani nie zmiękłam. Piszę wyłącznie to, co chcę. „Gazeta Polska” też jest dziś taka, jaka była wcześniej. Pracowałam tam kiedyś i dzisiaj czytam dokładnie to samo. Nic się nie zmieniło. Jeśli coś ludzi zniechęca do prasy prawicowej, to raczej przesyt niż radykalizacja. Pracowałam też w „Rzeczpospolitej” Pawła Lisickiego i ci ludzie, którzy dziś pracują w „Do Rzeczy”, mieli takie same poglądy jak obecnie.

KW: Ale w tym wielogłosie, jaki panował w „Rzeczpospolitej”, wszystko wybrzmiewało łagodniej, a dopiero później się zaostrzyło.

Różnice między „Do Rzeczy” czy „Sieci” dotyczą one na przykład stosunku do Ukrainy, są różnice indywidualne między publicystami, ale zasadniczo wszyscy są konserwatystami. Poziom poparcia dla obecnej władzy może być różny, ale to powoduje, że na tej prawicy panuje jakiś pluralizm. Tymczasem po drugiej stronie mamy „jednolity front wiecznej słuszności” i zasadniczych różnic w przekazie nie widzę.

KW: Kto składa się na ten „drugi front”?

„Gazeta Wyborcza”, „Newsweek”, a w tej chwili także „Polityka”, która bardzo się zmieniła i pozbyła całej neutralności, jaką miała.

KW: Jak pani postrzega odejście z „Polityki” Rafała Wosia i marginalizację Grzegorza Sroczyńskiego w Gazeta.pl?

Mój niemiecki kolega pytał kiedyś młodego dziennikarza „Gazety Wyborczej”, czy w redakcji są różne poglądy, na co on z rozbrajającą szczerością odpowiedział, że nie ma – wszyscy mają takie poglądy jak on. Sprawa zwolnienia Rafała Wosia to wynik tej skłonności do ujednolicenia poglądów, zwarcia szeregów i zbudowania jednej linii, której należy się trzymać.

KW: Zgoda, ale tak samo można odczytywać odejście Andrzeja Horubały z „Do Rzeczy”, wycofanie się Piotra Zaremby z pisania o polityce dla „Sieci”, odejście Roberta Mazurka i Igora Zalewskiego z tego samego tygodnika. Obie strony zwierają szeregi, a każdy, kto jest bardziej „pyskaty”, zostaje wypchnięty.

Nie wiem, na czym polegał konflikt z Piotrem Zarembą, ale na pewno nikt go nie wypychał. Proszę zapytać o to jego, a nie mnie. A jeśli chodzi o Mazurka i Zalewskiego to także niewiele wiem na ten temat.

KW: Zaremba pisze jednak wciąż na tematy polityczne dla „Dziennika. Gazety Prawnej” i „Plusa Minusa”, a jest znacznie lepszym krytykiem PiS-u niż dziennikarze „opozycyjni”, ponieważ jest krytykiem konserwatywnym. Tej krytyki w „Sieci” po prostu już nie ma.

To pismo Jacka i Michała Karnowskich, a ja jestem tylko jednym z pracowników. Nie mam w nim udziałów, robię swoje, piszę nie o polskiej polityce, ale o sprawach zagranicznych. Dziennikarz cieszy się, kiedy może w sposób wolny i nieograniczony pisać to, co chce. A mnie nikt do niczego nie zmusza. Przyznam też, że nie kupuję tygodników. W ogóle nie kupuję prasy papierowej.

ŁP: Dlaczego?

A po co?

KW: Portale internetowe są lepsze niż prasa papierowa?

Mnie interesują tematy zagraniczne, a to, co w polskiej prasie pisze się na te tematy, jest często kopią tego, co już zostało napisane za granicą. Zamiast czytać coś, co ktoś inny przeczytał, przeżuł, a następnie dodał swoje pięć groszy, mogę sięgnąć do oryginału.

ŁP: Ale pani jest nie tylko dziennikarką zajmującą się sprawami zagranicznymi, ale także mieszka pani tu, w Polsce. Nie interesuje pani polska polityka?

Jak w redakcji leży jakaś aktualna gazeta, to ją przejrzę. Ale to tyle. Jeżeli przegapię to, co powiedział, dajmy na to, Rafał Trzaskowski czy Patryk Jaki, nic mi się nie stanie.

W ogóle nie kupuję prasy papierowej. […] Może polaryzacja zwiększyła moją niechęć do czytania prasy, bo wszyscy – bez względu na poglądy – kisimy się trochę we własnym sosie. | Aleksandra Rybińska

ŁP: Robert Mazurek, który niemal codziennie prowadzi rozmowy o polskiej polityce, powiedział nam niemal to samo – tygodników nie czyta, może się nimi co najwyżej „powachlować”.

Ja czytam bardzo intensywnie portale internetowe i tam znajduję wszystkie podstawowe informacje, które są mi potrzebne, żeby zrozumieć, co się dzieje. Tygodników nie czytam, bo uważam, że nie mam czasu na to, by czytać artykuły napisane przez ludzi, których znam osobiście, znam ich poglądy i na ogół się z nimi zgadzam. Nie widzę też sensu w czytaniu artykułów kogoś z „Gazety Wyborczej” o tym, jak to władza wsadza ludzi do więzień, bo jest to całkowicie oderwane od rzeczywistości. Może polaryzacja zwiększyła moją niechęć do czytania prasy, bo wszyscy – bez względu na poglądy – kisimy się trochę we własnym sosie.

Kiedy byłam w panelu dyskusyjnym z dziennikarzem „Gazety Wyborczej”, dziennikarz z zagranicy zapytał nas, czy spotykamy się prywatnie na mieście i dyskutujemy o polityce. Dziennikarz „Gazety” odpowiedział, że nie, a ten z zagranicy był bardzo zdziwiony, bo oni tak się spotykają. Tam nawet bardzo różne poglądy funkcjonują w ramach szerszego konsensusu. My w Polsce nigdy żadnego konsensusu nie wypracowaliśmy, zawsze mieliśmy skrajną polaryzację i wszyscy się do tego przystosowali. W takich warunkach również środowiska dziennikarskie są mocno podzielone i nie ma między nimi większych kontaktów.

ŁP: Rezultat jest taki, że pani wie, co napisze jeden lub drugi dziennikarz, w związku z tym nie ma sensu ich czytać. Różnica polega tylko na tym, że z jednymi się pani zgadza, a z innymi nie. Skutek praktyczny jest jednak taki sam – i tych, i tych pani nie czyta.

Ale ja nie jestem „targetem”.

ŁP: Jeśli nie pani, to kto?

Obywatel. Ja jestem dziennikarzem i to nie moją opinię ma kształtować ten czy inny „tygodnik opinii”. Pytanie, kim jest ten obywatel, czy się zmienił, czego oczekuje. Bo jeżeli ma to wyglądać tak, że piszemy artykuły sami dla siebie, albo naszych kilku kolegów, to wszystko nie ma sensu. Nie mamy jednak 40 tysięcy kolegów. A zatem ktoś naszą gazetę kupuje, kto nie należy ani do elit, ani do konglomeratu medialnego.

ŁP: Opozycja często powtarza, że PiS utrzymuje wysokie poparcie w sondażach dlatego, że kontroluje Telewizję Publiczną. A z drugiej strony ta sama opozycja wyśmiewa się z tego, że oglądalność Telewizji Publicznej gwałtownie spada.

Pokutuje w głowach przekonanie, jeszcze z dawnych czasów, że ten, kto ma telewizję, ten wygrywa wybory. Pokutuje nie tylko w Polsce, ale także na przykład we Francji, gdzie szefów mediów publicznych wyznaczał do niedawna prezydent. Nicolas Sarkozy toczył otwartą wojnę z telewizją publiczną, bo był przekonany, że to dzięki niej uda mu się wygrać reelekcję. To bzdura. Mamy ogromną liczbę prywatnych stacji i absolutnie nikt i nic nie jest w stanie zmusić człowieka do tego, żeby oglądał konkretny kanał telewizji publicznej. Wątpię też, żeby ktokolwiek w Polsce mieszkał w tak ciemnej dziurze, żeby nie mógł obejrzeć Polsatu czy TVN-u. A poza tym jest internet. W każdej chwili mogę wyłączyć telewizor i sięgnąć do sieci, gdzie mam wszelkie źródła informacji.

ŁP: W ten mit o potędze telewizji wierzą zarówno przedstawiciele dawnej władzy, jak i obecnej.

Wszyscy w to wierzą – nie wiem dlaczego. Ale przede wszystkim wierzą w to PR-owcy, którzy doradzają politykom. Wmawiają im, że to jest instrument, który pozwoli kształtować opinię publiczną. Mamy trzy kanały telewizji publicznej i całą masę kanałów przeciwnych władzy. To się więcej niż równoważy. Każdy może obejrzeć sobie to, na co ma ochotę. Może też zajrzeć do internetu. Jeśli PiS ma duże poparcie, to wynika to z innych czynników niż telewizja. Opozycja nieco sobie ułatwia sprawę, bo zamiast szukać realnych przyczyn sukcesu PiS-u, które można przekuć w sensowny program, po prostu szuka wymówek.

To dlaczego politycy tak kurczowo się tej telewizji trzymają?

Dla mnie telewizja publiczna ma przede wszystkim misję zachowania kultury, tradycji, polskości za pomocą programów, które komercyjnym telewizjom się nie opłacają. Ale faktem jest, że większość ludzi ogląda telewizję publiczną dla formatów rozrywkowych, a czerpanie z niej informacji ma drugorzędne znaczenie. Wystarczy porównać oglądalność „Wiadomości” z „Rolnik szuka żony”.

Nie wygrywa się już wyborów telewizją. Zresztą Platforma „miała” telewizję, a wybory przegrała. Może w przyszłości ktoś to zauważy i zmieni strategię, bo opieranie się na telewizji nie jest najbardziej skuteczne.