Nie chcę zaczynać tego tekstu od rytualnego międlenia, jak wielkim i ważnym zespołem było Queen, a jak wybitnym wykonawcą – Freddie Mercury. Uznajmy, że wszyscy to wiemy. Dla mnie jasne stało się to już w podstawówce – i mam na to papiery w postaci wieloletniej przynależności do fanklubu, polskich zlotów i pielgrzymek pod londyński dom wąsatego w rocznicę jego śmierci. Nawet jeśli to zaangażowanie w pewnym momencie nabrało charakteru przede wszystkim towarzyskiego, nawet jeśli teraz słucham Queen bardzo rzadko, a pewne rzeczy w ich muzyce i wizerunku zaczęły mnie irytować, to i tak pod ich znakiem upłynął kawał mojego życia. Na powstający od miliona lat biopic nie czekałem jednak z wypiekami na twarzy. Winić należy za to przede wszystkim Briana Maya i Rogera Taylora, dwóch niegdyś wybitnych muzyków i twórców, którzy przynajmniej od dekady rozmieniają na drobne własną legendę. To, że nadzorowali oni produkcję filmu, nie zapowiadało niczego dobrego. Kiedy po rozlicznych perypetiach doszło wreszcie do premiery, wszystkie złe przeczucia właściwie się potwierdziły.

Płaskie hity

Mądrzy ludzie stwierdzili już, że „Bohemian Rhapsody” przypomina ekranizację hasła z Wikipedii: piętnaście lat skondensowane w dwóch godzinach. W scenariuszu odhaczono tym samym po łebkach wszystkie obowiązkowe punkty. Pierwsza sesja nagraniowa, cięcie, pierwszy występ w telewizji, cięcie, pierwsza trasa po USA, cięcie, tworzenie przełomowego albumu, cięcie, wzlot ku wszechświatowej sławie, cięcie, ponad sto tysięcy Argentyńczyków śpiewających „Love Of My Life”. Trochę upraszczam, gdyż pomiędzy tymi epizodami w filmie były też inne – ale równie zdawkowe. Zupełnie zabrakło w nim natomiast czasu i przestrzeni na pogłębienie jakiegokolwiek wątku. Przekomarzanki członków zespołu i anegdotki ze studia są nawet zabawne, ale od pewnego momentu jest ich już za dużo – ze szkodą chociażby dla ukazania, na czym właściwie polegał fenomen Queen. Nie załatwia tego deklaracja, że byli oni grupą wyrzutków grającą dla innych wyrzutków. Nawet jeśli członkowie zespołu naprawdę tak sądzili, to jeśli spojrzeć przekrojowo na całą ich karierę, brzmi to dość fałszywie. Mówimy tu przecież o czterech synach klasy średniej, którzy poszli na studia, a jako muzycy nie tylko doskonale wyczuwali, jakie patenty najlepiej rymują się z duchem epoki, pozwalając zapełnić sale, stadiony i portfele, lecz także umieli czasem pójść pod prąd – i również wygrać. Innymi słowy, próżno tu szukać przebitek, jak wyglądały ich działania na tle tego, co akurat działo się w muzyce pop, brakuje gry z gatunkami, kampem i potęgą teledysku. Z powodu swojej naskórkowości film nie jest w stanie pokazać, dlaczego Queen wzleciało aż tak wysoko. Naskórkowe w tym kontekście są też takie zalety produkcji, jak przypomnienie, że Queen, posiadając jednego z największych showmanów muzyki rockowej, było też zbiorowością czterech kreatywnych indywidualistów i nawet nieśmiały basista John Deacon rzucił na rynek kilka tłustych przebojów.

W filmie najbardziej broni się ponadczasowa muzyka Queen. Jednak dobrana lista hitów jest bezpieczna i dojmująco nudna. | Łukasz Bertram

Recenzenci, najczęściej słusznie krytyczni wobec tej produkcji, zauważają, że najbardziej broni się w niej właśnie ponadczasowa muzyka Queen. To prawda, aczkolwiek i tu można się nienawistnie skrzywić. Film skażony jest bowiem grzechem ostatnich tras, jakie pod szyldem Queen odbywają May i Taylor, najpierw z Paulem Rodgersem, teraz z Adamem Lambertem: dojmującą nudą setlisty, ograniczonej do bezpiecznych hitów, piosenek, które publiczność doskonale zna i wie, kiedy zaklaskać, a kiedy zrobić falę. Zawiadujący tym interesem doktor May – inżynier Maymoń – prędzej zjadłby własną gitarę, niż pozwolił sobie na niespodziewane przypomnienie jakiejś przykurzonej perełki. I tak samo niemal każdy punkt filmowego soundtracku został już przez media zarżnięty, pogrzebany, wykopany, opakowany w celofan złotego przeboju i zarżnięty ponownie. Samotna nowa wersja „Doing All Right” z debiutanckiego albumu to raczej rzucony ochłap niż satysfakcja.

Materiały prasowe – dystrubtor imperial CinePix

Gwiazda z pluszu

Powyższe sprawy obchodzą zapewne głównie fanów. Gorzej, że równie mało film daje od siebie w wymiarach pozamuzycznych. Przede wszystkim – płasko wypada centralna dla opowieści postać Freddiego. Rami Malek robi, co może, by odtworzyć jego sposób bycia, choć czasem wypada po prostu karykaturalnie. Jakkolwiek by się nie starał, trudno byłoby mu wydostać się poza kiepsko napisaną rolę. W porządku, wokalista Queen nie był rockowym intelektualistą ani politykiem z gitarą, a jego swoisty manifest głosił, że chce ludzi po prostu zabawić. Był za to ekstrawagancką osobowością publiczną. Tymczasem w „Bohemian Rhapsody” nie widzimy człowieka, który oprócz opery uwielbiał malarstwo, kompulsywnie kolekcjonował dzieła sztuki, z pasją oddawał się urządzaniu domu. Brakuje też rzutu oka na napięcie pomiędzy jego ekspresyjnym wizerunkiem scenicznym a życiem prywatnym, które też nie polegało ani na samotnym snuciu się po wielkim domu, ani na nieustannych baletach. Co zaś do baletów – mimo iż pewną część opowieści o stylu życia Freddiego należy włożyć pomiędzy tabloidowe bajki, nie da się ukryć, że był czas, kiedy hedonizm silnie zrósł się z jego tożsamością. Cała rozpusta, w której się nurza się w filmie, przypomina tymczasem kinderbal: jakaś impreza o intensywności typowej warszawskiej parapetówki, potem jedno ujęcie na resztki białego proszku na stole albo z wnętrza gejowskiego klubu, gdzie najbardziej szokować miał chyba typ w lateksowej masce.

Wiadomo, cokolwiek więcej odebrałoby filmowi pluszową kategorię wiekową i równie pluszowy box office. Nie chodzi też o epatowanie na siłę. Jeśli jednak chcemy dowiedzieć się czegoś o tym, z jakimi doświadczeniami naprawdę mogło wiązać się życie chłopaka, który został królem życia, musimy szukać gdzieś indziej. Mercury jest w filmie głównie zagubionym dzieciakiem, który boi się samotności. Jak się wydaje, były to elementy faktycznie obecne w jego osobowości, jednak w filmie całkowicie przesłaniają one jakieś bardziej pogłębione, zniuansowane próby zrozumienia, kim właściwie ten człowiek był.

Pozostała trójka to właściwie wzory cnót, dla których szczytem transgresji i występku jest przytulenie dwóch dziewczyn naraz. O ile ich pierwowzory w rockandrollowym światku często faktycznie grały rolę kujonów, to filmowy kontrast między nimi a Mercurym jest wręcz nieznośny. Szczególnie gdy występują w roli komitetu rodzicielskiego debatującego, czy urwisa Freddiego przyjąć z powrotem do kółka gitarowego. Biorąc jednak pod uwagę, że May i Taylor tworzyli też komitet nadzorujący powstawanie filmu – zupełnie to nie dziwi.

Koty i wąsy

Przez cały film twórcy usilnie unikają czegokolwiek zbyt kontrowersyjnego lub ciężkiego. Tak trzeba najwyraźniej czytać podstawową decyzję, by całkowicie pominąć ostatnie lata życia Freddiego – inna rzecz, że mogłyby one stać się kanwą zupełnie osobnego filmu. Ale nie tylko dlatego „Bohemian Rhapsody” nie ma w sobie żadnego rzeczywistego dramatu, a emocji w niej tyle, ile w dramatycznym rozkładaniu rąk podczas występu z playbacku. Pewne sceny, które teoretycznie uciekają od lekkiego, krotochwilnego tonu, wręcz żenują – szczególne przemiana bohatera w strugach niemieckiego deszczu; z kolei wybór piosenki do sceny, w której Freddie dowiaduje się o chorobie, to niemalże polecenie „teraz proszę być smutnym”. Fatalnie rozegrany jest też niezwykle w końcu istotny wątek seksualnej orientacji piosenkarza. Coming out, który mógłby być wstępem do refleksji nad tym, ile znaczyło to dla jego tożsamości, jest błyskawicznie utopiony w heheszkach – z kotów i wąsów. W pewnym momencie film balansuje wręcz na granicy homofobii – osobiste problemy Freddiego, dezintegracja zespołu etc. zaczynają się tu wraz z przyjęciem gejowskiej tożsamości i usidleniem przez homołotra. Tylko w drobnym stopniu równoważy to postać ciepłego Jima Huttona, przy którego boku Freddie znajduje (zresztą, tak jak w życiu) spokój i szczęście. Pominięte są również inne całkiem stabilne związki, które Freddie w międzyczasie budował – i to nie tylko z mężczyznami, ale też z niemiecką aktorką Barbarą Valentin, w filmie całkowicie nieobecną, bo psułaby obraz dramatycznej samotności.

Twórcy usilnie unikają czegokolwiek zbyt kontrowersyjnego lub ciężkiego. | Łukasz Bertram

Słabo wykorzystany jest również motyw ucieczki Mercury’ego od dziedzictwa kulturowego jego parsyjskiej rodziny, ciekawie zasygnalizowany, kiedy rodzice wokalisty opowiadają jego narzeczonej i kolegom z zespołu o Zanzibarze i Indiach, miejscach urodzenia i młodości, on zaś praktycznie zagłusza te wspomnienia swoją bardzo europejską w stylu piosenką ze słowami „I come from London town”. Gdy zaś korzenie dają o sobie znać nieco później, przemycone w tekście utworu, który dał tytuł filmowi, rzecz pozostaje raczej na poziomie krotochwili, zaś późniejsze pojednanie z rodziną – łzawej telenoweli.

Lie Aid

Wszystko to sprawia, że „Bohemian Rhapsody” to po prostu słaby, banalny i powierzchowny film, który zupełnie nie wykorzystuje potencjału oferowanego mu przez biografie bohaterów. Niestety, w dzieło to wkrada się po prostu fałsz. Zaraz po premierze w środowisku fanowskim podniosły się głosy, że film nader luźno traktuje rzeczywistość „taką, jaka była”. Problem z „Bohemian Rhaposdy” nie polega jednak wyłącznie na takich błahostkach, jak ilustrowanie trasy koncertowej piosenką, która urodziła się trzy lata później, albo przesunięcie nagrywania „We Will Rock You” w epokę wąsów. Nie ma co powtarzać truizmu, że fabuła to nie dokument, a kreacja to nie lustro obnoszone po backstage’u. Psychofani i tak wiedzą „jak było”, dla normalsów nie ma to większego znaczenia, a ci, którzy chcieliby przejść z grupy pierwszej do drugiej, w swoim czasie otrzymają stosowny dokształt. Gorzej, jeśli na przekłamaniu opiera się nie sama główna oś fabularna, ale wręcz emocjonalny ciężar filmu. A takich właśnie manipulacyjnych zabiegów dopuścili się twórcy, obrazując pierwszą połowę lat 80. Wyssana z palca jest historia, jak to Freddie de facto opuszcza grupę, bo skuszony złotymi górami chce poświęcić się karierze solowej. W rzeczywistości własne płyty mieli już na koncie May i Taylor, tu przedstawieni jak strażnicy okopów świętej Królowej, a Mercury nagrywał swój album równolegle do kolejnej płyty Queen. Nie musiał więc powracać na jej łono jak skruszony grzesznik. Bałamutne jest padające w filmie stwierdzenie Taylora, że przed Live Aid nie grali ze sobą od lat – w rzeczywistości bowiem Queen zakończyło wielką trasę ledwie dwa miesiące wcześniej. W korzystnej dla twórców filmu interpretacji można przyjąć, że udramatyzowali te epizody, by lepiej oddać problem samotności artysty i czyhających nań pokus. Inna rzecz, że zupełnie im to nie wyszło.

Materiały prasowe – dystrubtor imperial CinePix

Jednak nawet nie te przekłamania dźwięczą najbardziej fałszywą nutą. Na sam koniec dostajemy po głowie emocjonalnym szantażem. Widzimy bowiem Freddiego, gdy dowiaduje się o śmiertelnej chorobie, mówi o tym kolegom, następuje ogólne zbratanie i pojednanie, a potem napędzony tą jednością zespół zmiata wszystkich na Live Aid – a my mamy się wzruszyć. Problem w tym, że w lipcu 1985 roku Freddie był rumianym i zadzierzystym prawie czterdziestolatkiem w świetnej formie. O chorobie dowiedział się niemal dwa lata później. Live Aid było dla grupy chwilą wielkiego tryumfu, trwałym pomnikiem wymienianym obowiązkowo we wszystkich zestawieniach „najlepszych koncertów ever”, zastrzykiem energii i motywacji, by nagrać kolejną płytę – ale nie miało nic wspólnego z wybijaniem dziury w niebie, o czym w filmie rozprawiają członkowie zespołu. Co więcej, taki zabieg sprawia, że związek Freddiego z Jimem Huttonem jawić się może niemal jako ucieczka przerażonego chorobą egoisty w bezpieczne ramiona. Tyle że znowu – gdy relacja ta się rodziła, AIDS było grozą obecną w ich życiu, ale jeszcze nie bezpośrednio. Takie zgrzyty trudno darować.

***

„Bohemian Rhapsody” nie jest całkowitą katastrofą. Bywa zabawna i zapewne może zachęcić do bliższego zainteresowania się zespołem (pytanie, w ilu przypadkach skończy się to zakupem kolejnej edycji Diamentowych Hitów). Jednak najjaśniejszy jej punkt nie ma wiele wspólnego z tym, jak opowiada historię Freddiego i kolegów. Kiedy przeczytałem, że film zwieńczy niemal dziesięć minut drobiazgowej rekonstrukcji – od scenicznych wygibasów po rodzaj kubków stojących na fortepianie – występu na Live Aid, ogarnął mnie niesmak. Zamiast bawić się w odtwarzanie ujęć, które w każdej chwili dostępne są na YouTubie, można było część tego czasu wykorzystać na pogłębienie jakiegoś wcześniejszego wątku. Były to oczywiście oczekiwania całkowicie niewspółmierne do asekuranckiego tandeciarstwa, które od kilku lat towarzyszy wszystkiemu spod znaku Queen. Po seansie stwierdzam jednak, że wobec miałkości i płytkości tego obrazu, to właśnie przywołanie ducha niezwykle energetycznego, nie bójmy się tego słowa: wybitnego, występu na Live Aid, jest jedynym momentem, w którym naprawdę może pojawić się wzruszenie. Takie live, a nie z gładko wyprodukowanej taśmy.

 

Film:

„Bohemian Rhapsody”, reż. Bryan Singer, USA, Wielka Brytania 2018.