To nie jedyne pytanie, na które nie sposób do dziś uzyskać od polskich władz odpowiedzi. Oto kilka innych.
Po pierwsze, ile było marszów? Jak na razie zdaje się, że odpowiedź zależy od tego, czy pytamy o liczbę uczestników, czy też o race rzucane w kierunku policji, flagi ONR i włoskich faszystów lub hasła w stylu „raz sierpem, raz młotem, czerwoną hołotę”. W pierwszym przypadku, dowiemy się, że marsz był jeden, wspólny, a 250 tysięcy ludzi odpowiedziało na wezwanie premiera oraz prezydenta rzucone zaledwie kilka dni wcześniej i tłumnie stawiło się, żeby zamanifestować dumę z polskości. W tym drugim – okaże się, że widzieliśmy dwa marsze: pierwszy wspaniały; drugi, niestety, skażony obecnością nacjonalistów.
Po drugie, jeśli marsze były dwa, gdzie przebiegała granica? Z pozoru odpowiedź wydaje się banalna. Granica przebiegała na „strefie buforowej” oddzielającej państwowych dygnitarzy od reszty. Czy to jednak znaczy, że marsz państwowy był malutki, a narodowców potężny? Na takie postawienie sprawy PiS zgodzić się nie może. A zatem granicę wyznaczono nie przed marszem, ale po, i nie w przestrzeni fizycznej, ale – z braku lepszego określenia – w przestrzeni behawioralnej.
I tak: członkiem marszu państwowego był każdy człowiek bez zakazanych symboli, który trasę marszu przeszedł – nieważne, w którym miejscu pochodu – a następnie… poszedł do domu. Jeśli natomiast uczestnik marszu po pokonaniu trasy udał się na dalszą część imprezy zorganizowaną przez narodowców na błoniach stadionu, tym samym stawał się uczestnikiem marszu tej organizacji. Tak przynajmniej ujął to Marcin Kędryna z Kancelarii Prezydenta, który na Twitterze napisał: „250–6=244. 244 tys. uczestników Marszu nie było zainteresowanych koncertem organizowanym przez Narodowców”.
Ta wyższa matematyka prowadzi nas jednak do pytania zadanego już na początku: dlaczego ten margines marginesów był współorganizatorem marszu i negocjował z ministrem spraw wewnętrznych i administracji oraz ministrem obrony warunki jego przebiegu? Z tym wiąże się pytanie kolejne.
Po trzecie, dlaczego władze państwowe zainteresowały się marszem dopiero na kilka dni przed 11 listopada? Tu odpowiedź jest jasna jak słońce. Bo właśnie na kilka dni przed rocznicą prezydent Warszawy zakazała Marszu Niepodległości i było niebezpieczeństwo, że w stolicy nie będzie żadnego pochodu. Nie chcę w tym miejscu szeroko oceniać decyzji prezydent Warszawy. Krótko mówiąc, choć rozumiem stojące za nią przesłanki – między innymi masowy strajk policjantów, brak współpracy ze strony MSWiA – nie popieram jej i uważam za błędną.
Załóżmy jednak, że Hanna Gronkiewicz-Waltz nie wydałaby zakazu. Wówczas władze państwowe ani nie podjęłyby się organizacji własnego pochodu, ani nie wzięłyby udziału w marszu organizowanym przez ONR. Jak przyznawał rzecznik głowy państwa, Andrzej Duda „prosił”, żeby na marszu obecne były jedynie biało-czerwone flagi, ale organizatorzy nie byli niestety w stanie zapewnić, że na imprezie nie pojawią się „inne rzeczy”. Dlatego Duda w pierwotnej wersji z narodowcami iść nie chciał. To znaczy chciał, udzielił nawet na temat wywiadu, ale dzień później się rozmyślił.
Innymi słowy, gdyby nie desperacka – a może wyrachowana – decyzja prezydent Warszawy, głównym punktem obchodów stulecia odzyskania niepodległości byłby niczym niezakłócony marsz środowisk narodowych. Nie chodzi oczywiście o to, żeby takich marszów zakazywać – narodowcy, tak jak inni obywatele, mają do nich prawo. Ale o tym, że władze, które tak wiele mówią o niepodległości i patriotyzmie, nie przygotowały własnego pochodu, powinniśmy pamiętać.
I to właśnie temu zaniedbaniu, a nie jakiejś wrodzonej wrogości Zachodu wobec Polaków, należy przypisywać komentarze, które pojawiły się w zagranicznej prasie, mówiące, że prezydent Polski marsz na stulecie odzyskania niepodległości współorganizował ze skrajną prawicą. Tak po prostu było.
Na koniec zostawiłem pytanie, które zadać mogę jedynie pro forma, bo odpowiedzi nie zna chyba nikt. A zatem, po czwarte, po co nam wolne 12 listopada? Przecież nie po to, by nadal świętować. Worek z atrakcjami rząd – na szczęście – wyczerpał już w niedzielę.