Wbrew (również moim) pierwszym obawom, „niebieska fala” Partii Demokratycznej w wyborach 6 listopada wezbrała znacznie wyżej, niż wskazywały sondaże exit polls – i wzbiera nadal. W niektórych stanach czy okręgach wciąż nie ma ostatecznych wyników. Waży się los kilku mandatów w Izbie Reprezentantów i dwóch miejsc w Senacie, ale największe zainteresowanie budziło gubernatorstwo stanu Georgia oraz Floryda, gdzie wyrównana walka toczyła się zarówno o mandat senatora, jak i gubernatora: republikańscy kandydaci mieli przewagę, ale tak niewielką, że zgodnie z prawem rozpoczęto powtórne liczenie głosów – wszystkich, także tymczasowych (wymagających dostarczenia w odpowiednim terminie stosownych dokumentów) czy nadsyłanych listownie, co w Stanach jest bardzo popularną metodą uczestnictwa w wyborach.
Republikanie ostatecznie wygrali, ale robili, co mogli, żeby liczenie głosów zatrzymać, bowiem doskonale wiedzą, że nie jest im to na rękę. Najlepszym przykładem jest Arizona, gdzie pełne przeliczenie zmieniło pierwotny wynik i mandat senatorski po trumposceptycznym republikaninie Jeffie Flake’u oddało ostatecznie umiarkowanej demokratce Kyrsten Sinemie. To pierwszy od trzech dekad polityk z Partii Demokratycznej, którego ten stan wyśle do Senatu.
Obie strony ogłosiły zwycięstwo – demokraci, bo po ośmiu latach w opozycji przejęli kontrolę nad Izbą Reprezentantów, republikanie, bo nie stracili Senatu. Prawda jest jednak taka, że wybory okazały się sukcesem demokratów. | Piotr Tarczyński
Jeśli przypadek Florydy przywodzi Państwu na myśl wybory prezydenckie w roku 2000, to słusznie – wówczas ręczne liczenie głosów wstrzymała (de facto, oddając prezydenturę George’owi W. Bushowi) republikańska urzędniczka, będąca zarazem współszefową kampanii prezydenckiej Busha w tym stanie. Teraz ostateczna decyzja w tej sprawie należała między innymi do gubernatora Ricka Scotta – republikańskiego kandydata na senatora z tego stanu. Konflikt interesów jest oczywisty także w Georgii, gdzie Republikanin Brian Kemp nadzorował wybory, w których sam startował, a wcześniej zasłynął masowym ograniczaniem praw wyborczych Afroamerykanów, o czym pisałem wcześniej. Choć zatem ostateczny wynik – tak jak i 18 lat temu – okazał się korzystny dla republikanów, mogą to być ich ostatnie sukcesy na Florydzie i to z dwóch powodów.
Po pierwsze, mieszkańcy tego stanu w przeważającej większości poparli w referendum przywrócenie praw wyborczych byłych więźniów, którzy odbyli już karę (z wyjątkiem morderców i gwałcicieli). Dotychczas byli skazańcy do końca życia byli pozbawieni praw wyborczych. A dotyczy to prawie 1,5 miliona ludzi, czyli 9 procent uprawnionych do głosowania (sic!), często Latynosów czy Afroamerykanów, którzy w większości zasilą szeregi demokratycznych wyborców. W stanie, gdzie o wyniku często decydowało kilka tysięcy (lub ledwie kilkaset) głosów, jest to zmiana zasadnicza.
Po drugie – i ważniejsze, bo tyczy się to również innych stanów – zmiany demograficzne działają na niekorzyść Partii Republikańskiej, która coraz wyraźniej staje się partią białego resentymentu. Owszem, w 2016 roku radykalizacja konfliktu politycznego pomogła zmobilizować białych wyborców, ale nie jest to strategia przyszłościowa. Republikanie mają wprawdzie prezydenta, Senat, od niedawna także Sąd Najwyższy, ale wszędzie wynika to ze specyfiki amerykańskiego ustroju, która daje im przewagę, bo dowartościowuje słabo zaludnione, wiejskie stany i nie odzwierciedla rzeczywistego poparcia obywateli. Już dziś są partią mniejszościową, a będą nią w coraz większym stopniu. Już dziś, żeby wygrywać, muszą polegać na ograniczaniu prawa głosu mniejszościom czy manipulowaniu przy granicach okręgach wyborczych, ale to tylko dowód na ich słabość, a nie siłę. Póki co, dysponują instytucjonalnymi narzędziami do utrzymywania status quo, ale nie będzie to trwało wiecznie. Ponowne wytyczanie okręgów wyborczych odbędzie się po spisie ludności w roku 2020.
Midtermy pokazały, że na skutek niemal całkowitej „trumpizacji” partii prezydenta, traci ona wśród wyborców niezależnych, także wśród umiarkowanych konserwatystów. | Piotr Tarczyński
Obie strony ogłosiły zwycięstwo – demokraci, bo po ośmiu latach w opozycji przejęli kontrolę nad Izbą Reprezentantów, republikanie, bo nie stracili Senatu. Prawda jest jednak taka, że wybory okazały się sukcesem demokratów. Zagłosowało na nich w sumie 7 milionów ludzi więcej niż na republikanów. Zyskali co najmniej siedem gubernatorstw. W Izbie Reprezentantów zwiększyli swój stan posiadania o co najmniej 36 mandatów, co jest najlepszym wynikiem od roku 1974, kiedy na fali ogólnokrajowego oburzenia po aferze Watergate i rezygnacji prezydenta Richarda Nixona, demokraci zyskali prawie 50 miejsc. Utrzymanie kontroli nad Senatem trudno uznać za sukces partii prezydenta – wszyscy byli zgodni, że tak się stanie, a jeden czy dwa dodatkowe mandaty dla republikanów w tej izbie to i tak mniej, niż sami się spodziewali.
Widać wyraźnie, że to stany „czerwone” konsekwentnie błękitnieją, a nie odwrotnie. Donald Trump w 2016 roku wygrał wprawdzie w niektórych tradycyjnie „niebieskich” stanach Środkowego Zachodu (Wisconsin, Michigan), ale był to raczej skutek zaniedbań demokratów, niż oznaka głębszych przemian w tych stanach, które na stałe przesunęłyby je z niebieskiej kolumny demokratów do czerwonej republikanów. Przy odpowiednio dużej mobilizacji lewicowych wyborców, w kolejnych wyborach w 2020 roku demokraci mają duże szanse na ich odzyskanie, a także – co pokazały wyniki w tym roku – wchodzą do gry w stanach tradycyjnie republikańskich.
[promobox_artykul link=”https://kulturaliberalna.pl/2018/11/20/rosyjska-ruletka-trump-isikoff-wywiad/” txt1=”Czytaj również wywiad z Michaelem Isikoffem” txt2=”Czy Trump jest szaleńczo sprytny, czy po prostu szalony?”]
Midtermy pokazały, że na skutek niemal całkowitej „trumpizacji” partii prezydenta, traci ona wśród wyborców niezależnych, także wśród umiarkowanych konserwatystów. Swoje największe sukcesy w Izbie Reprezentantów demokraci odnieśli na przedmieściach, gdzie wyborcy – wykształceni i zamożni – dość mieli swoich republikańskich przedstawicieli tańczących tak, jak im zagra Trump, i nie robiących nic, żeby mu się przeciwstawić. Znamienny jest przykład hrabstwa Orange obejmującego południowo-wschodnie przedmieścia Los Angeles, jeszcze niedawno jednego z najbardziej konserwatywnych rejonów kraju, gdzie po II wojnie światowej narodziła się współczesna, konserwatywna Partia Republikańska. Na siedem okręgów wyborczych demokraci mieli dwa – republikanie pięć. W tegorocznych wyborach stracili je wszystkie i w nowym Kongresie hrabstwo Orange będą reprezentować wyłącznie demokraci. Centrowi demokraci, dostosowani do specyfiki okręgów, okazali się dobrym rozwiązaniem taktycznym, ale już w skali całych stanów tacy sami centryści przegrali prawie wszędzie i to znacznie, niekiedy nawet o 10 procent. Znacznie lepiej poradzili sobie kandydaci jednoznacznie progresywni.
Choć nie wierzyłem w wygraną Beto O’Rourke’a – kandydata na senatora z Teksasu – zaskoczyło mnie, jak niewiele brakowało mu do Teda Cruza. Mimo że Stacey Abrams nie zostanie gubernatorką Georgii, to i tak osiągnęła w tym stanie lepszy wynik niż Barack Obama czy Hillary Clinton. Oboje zmobilizowali lewicowych wyborców, zmęczonych latami (czy wręcz dekadami) republikańskiej dominacji, a w dodatku zrobili to, używając języka jednoznacznie progresywnego, popierając ograniczanie dostępu do broni czy wprowadzenie powszechnej opieki zdrowotnej. Progresywna strategia może okazać się na dłuższą metę skuteczniejsza i z tego powodu O’Rourke czy Abrams będą dobrymi kandydatami w kolejnych wyborach – może nawet już za dwa lata.
Centrowi demokraci, dostosowani do specyfiki okręgów, okazali się dobrym rozwiązaniem taktycznym, ale już w skali całych stanów tacy sami centryści przegrali prawie wszędzie i to znacznie, niekiedy nawet o 10 procent. Znacznie lepiej poradzili sobie kandydaci jednoznacznie progresywni. | Piotr Tarczyński
Reakcja Donalda Trumpa na wyniki jest niepokojąca, ale nie zaskakuje. Już w 2016 roku zapowiadał, że wybory prezydenckie będą ważne tylko wtedy, jeśli on w nich wygra. W sierpniu tego roku ostrzegał z kolei przed „przemocą” jeśli w midtermach zwyciężą demokraci, a już po głosowaniu, razem z gubernatorem Rickiem Scottem, podnosił alarm na temat rzekomych oszustw wyborczych na Florydzie i podważał legitymizację wyborów. Prawda jest taka, że urzędników zajmujących się wyborami jest po prostu za mało, procedury są nieefektywne, sprzęt wadliwy, a terminy za krótkie. Ale narracja spiskowa brzmi efektowniej – i skuteczniej mobilizuje republikański elektorat. Niestety, jeszcze bardziej (o ile to w ogóle jeszcze możliwe) podważa zaufanie do istniejącego systemu. Jeśli w 2020 roku na Florydzie powtórzy się sytuacja sprzed lat dwudziestu, czy nawet z tego roku – zbliżony wynik i żmudne przeliczanie – skutki mogą być straszliwe. Ameryka w jej obecnym kształcie może nie przetrwać trzecich wyborów w ciągu dwóch dekad, gdzie wynik głosowania w kolegium elektorskim jest inny niż wola większości obywateli.