„Wszystko w tej książce jest prawdziwe – pisze na początku «Domu z dwiema wieżami» Maciej Zaremba Bielawski – ale w nic nie należy wierzyć” [1]. Po jej przeczytaniu ma się ochotę przeredagować to zdanie: wszystko w tej książce jest prawdziwe, choć nic, co w niej jest, nie powinno się wydarzyć.
Kto by bowiem potrafił wymyślić taki scenariusz? On, urodzony w Homlu na początku ostatniej dekady XIX wieku, w roku 1946 ma pięćdziesiąt siedem lat. Jest synem konduktora kolei transsyberyjskiej, choć urzędniczy rodowód może zmylić. Praszczur Bielawskich brał udział w bitwie pod Grunwaldem. To szacowna szlachecka rodzina, zdeklasowana w okresie rozbiorów, która zawsze pamięta o swojej przeszłości. Na początku XX wieku kończy medycynę na renomowanym uniwersytecie w Dorpacie. Bierze udział w I wojnie światowej – najpierw jako żołnierz armii rosyjskiej, potem polskiej. W dwudziestoleciu międzywojennym kieruje jednym z najlepszych ośrodków leczenia chorób psychicznych w kraju. Sanatorium w Kościanie rozkwita pod jego kierownictwem. Tu leczy się najbardziej nowoczesnymi i humanitarnymi metodami, bez kaftanów bezpieczeństwa czy przykuwania pacjentów do łóżek. Bierze udział w kampanii wrześniowej. Jako oficer trafia najpierw do oflagu w Arnswalde (dzisiejsze Choszczno), potem do Gross Born (Borne Sulinowo). Przeżyje tam we względnej wygodzie niemal całą wojnę. Po jej zakończeniu wróci wprost do pracy do ukochanego ośrodka.
Ona, młodsza od niego o trzydzieści lat, jest córką przedwojennego sędziego w Tarnowie Wilhelma Immerdauera. Dokładniej: Izaaka Wilhelma Immerdauera, choć sędzia pierwszego imienia szybko się pozbędzie. W Tarnowie z takim imieniem trudno zdobyć szacunek. Trudno też o normalną karierę. Córka sędziego jest najlepsza w klasie z języka polskiego – jedynego języka, którym swobodnie włada. Uczy się bardzo dobrze, ale na medycynę w 1938 roku się nie dostanie. Obowiązuje numerus nullus. To jednak nic w porównaniu z tym, co ją wkrótce czeka: ucieczka z matką i ojcem na wschód, najpierw do Leska, potem do sowieckiego Lwowa. Nielegalne przenosiny do Krzemieńca, śmierć ojca, chrzest, fałszywe imiona i nazwiska. Pogromy, widok martwych ciał, żółte gwiazdy na odzieży. Potem praca w Łucku. Kolejna ucieczka. Brześć, getto i cudowne ocalenie z rąk nieznajomych osób. Warszawa i zmieniane po sto razy adresy. Szmalcownicy, przefarbowane na blond włosy, popiół i pył z płonącego getta. Zatęchła piwnica i głód w burzonej w 1944 roku Warszawie. Wreszcie szczęśliwe zakończenie tej gehenny, choć dwadzieścia parę lat później rodowód pani doktor, specjalistki od psychiatrii dziecięcej, znowu okaże się przestępstwem.
On jest ojcem Macieja Zaremby Bielawskiego, ona – matką. To związek niemożliwy z wielu powodów, z których najmniej ważnym jest różnica wieku. Można wskazać znacznie poważniejsze przeszkody. On jest już żonaty i posiada dzieci. Ona pragnie stać się kimś innym, milczeć o tym, co naznaczyło ją na całe życie, nieść ten bagaż samotnie, nawet za cenę niezrozumienia.
W 1946 roku postanawiają jednak zaryzykować. Oboje odcinają się od przeszłości i zakładają rodzinę. Ale w komunistycznej Polsce nie jest łatwo żyć przedwojennemu dyrektorowi i lekarce żydowskiego pochodzenia. Najpierw dostaje się jemu. W 1957 roku na skutek donosu zostaje zwolniony z pracy. Później następują przenosiny – do Poznania, następnie do Warszawy. Cios przeznaczony dla niej dosięgnie ją w 1968 roku, w momencie, w którym rozpocznie się antysemicka nagonka. Emigruje wraz z trzema synami do Szwecji. On zostanie w Polsce. Jest na emeryturze, dobiega osiemdziesiątki. Nie widzi dla siebie miejsca w innym kraju.
Intymne śledztwo…
Dla siedemnastoletniego podówczas Bielawskiego wyjazd będzie najbardziej wstrząsającym życiowym doświadczeniem. Z jego bezpośredniego pola widzenia zniknie peerelowska rzeczywistość i ojciec, w sposób namacalny pojawi się Zachód oraz świadomość istnienia rodzinnych tajemnic. Po latach pojawi się chęć zrozumienia rodziców, ale też własnych odruchów. Na przykład tego, który polega na instynktownym unikaniu pewnego typu osób, zdawaniu się na pierwszy impuls, nie do końca zracjonalizowane uczucie. „Jedyne, na czym można polegać – zwierza się Bielawski – to niesmak. Potrafię wprawić w zakłopotanie moje towarzystwo, wstając ni stąd, ni zowąd i wychodząc w trakcie przyjęcia. Wystarczy jakiś ton czy uśmiech. Potem nie umiem wytłumaczyć, co to było, tak jak nie umiałbym wytłumaczyć jakiegoś zapachu. […] «Judasz!», ostrzega sieć neuronów, albo: «Scarpia!». Pięknie byłoby mieć moralność – logiczną, gładką, konsekwentną. Ale tymczasem muszę wierzyć, że to legendy i zapachy, i wszystkie rzeczy i zdarzenia, które chciano przede mną ukryć, sterują moim tak i nie” [2].
Bielawski w „Domie z dwiema wieżami” – będącym w pierwszej kolejności rodzinną opowieścią – wszystkie te rzeczy i zdarzenia próbuje oświetlić i ułożyć w spójną całość. To forma autoterapii, co wyczuwa się wyraźnie w niektórych fragmentach książki. Z jednej strony autor dopuszcza nas do najbardziej prywatnych spraw związanych z losami jego bliskich, z drugiej sam próbuje się zdystansować do opowiadanej historii. O sobie z lat młodości pisze raz w pierwszej, raz w trzeciej osobie. Przyjmuje styl kronikarza, by zaraz w następnym akapicie opowiedzieć nam swój sen lub zwrócić się wprost do swoich nieżyjących rodziców. Nie wstydzi się przy tym emocji. Nie da się inaczej opowiedzieć o tym, czego dowiedział się o sobie i otoczeniu w 1968 roku, pałowany przed Uniwersytetem Warszawskim na Krakowskim Przedmieściu, i czego później mozolnie dowiadywał się o swojej rodzinie, przeczesując archiwa w Polsce i Niemczech. Nie da się też inaczej opowiedzieć o przedziwnym związku tych dwojga, których losy splotły się w 1946 roku, a następnie, dwadzieścia parę lat później, potoczyły się w dwóch różnych kierunkach.
…i uniwersalny namysł nad historią
Czytelnik ma jednak prawo odmówić udziału w tej delikatnej duchowej operacji. Bez znaczenia, czy powodowany wyłącznie taktem, czy obawą, że uwikła się zbytnio w nie swoje sprawy. Na szczęście nawet jeśli to zrobi, będzie mógł nadal kontynuować lekturę „Domu z dwiema wieżami”. To w końcu książka wytrawnego reportażysty, którą można czytać również jako historyczno-socjologiczny esej.
Bielawski zaczyna od spotkania rodziców, ich wzajemnych spojrzeń i pierwszych uczuć. Potem przechodzi do zapamiętanych przez niego dziecięcych wrażeń. Widzimy Kościan i biedną dzielnicę Wilda w Poznaniu. Poznajemy domową atmosferę i reakcje rodziców na komunistyczną rzeczywistość. Słyszymy krótkie zdanie wypowiedziane przez matkę w grudniu 1968 roku: „Wyjeżdżamy. Jestem Żydówką” [3]. Ale równolegle zagłębiamy się również z autorem w inną, obejmującą znacznie szersze grono osób historię, której rodzice Bielawskiego są, chcąc nie chcąc, uczestnikami.
W rozdziale poświęconym matce – Lili, Elżbiecie, później Elisabeth, która dla ojca zawsze pozostanie Izą – Bielawski opisuje przedwojenny świat tarnowskich Żydów. Nie ma tutaj uproszczonych obrazków, gdzie wszyscy Żydzi wyglądają jakby wyszli spod ręki ludowego rzeźbiarza – z pejsami, tałesem i w chasydzkiej czapie obszytej futrem. Tarnów jest różnorodny i tak samo różnorodna jest zamieszkująca go ludność żydowska. Obok chasydów i innych religijnych Żydów są też Żydzi socjaliści, Żydzi syjoniści, i Żydzi tacy, jak Lila, którzy mogliby zostać syjonistami, choć to raczej mało prawdopodobne, bo „musiałaby przedtem zostać Żydówką, co w jej uszach jest wyzwiskiem” [4]. Lila i jej rodzina przypominają raczej Antoniego Słonimskiego, który w słynnym artykule „O drażliwości Żydów”, zamieszczonym w 1924 roku w „Wiadomościach Literackich”, o Żydach pisze per „oni”. „Potrzebuję Antoniego Słonimskiego – stwierdza Bielawski – żeby zrozumieć swój los. To znaczy, żeby zrozumieć swoja mamę. Kogo ona ma na myśli, pisząc «Żyd»?” [5]. Czytelnik może jednak postawić inne pytanie. O siłę stereotypu. Dlaczego przedwojenny Żyd kojarzy się powszechnie z pobożnym Żydem? Dlaczego ten pobożny Żyd jest zazwyczaj w naszych wyobrażeniach słaby i zacofany? I dlaczego kojarzył się tak również niektórym innym Żydom, skoro rzeczywistość była o wiele bardziej skomplikowana i różnorodna?
Może też wspólnie z Bielawskim spytać o polski antysemityzm. Właśnie o polski, a nie obcy, czyli taki, który w opinii niektórych pojawił się na tych ziemiach przez przypadek, przyniesiony przez tę czy inną nie-polską zarazę. Bielawski pyta, bo prowokuje go do tego jego własna historia, a także historia jego dziadka Izaaka, polskiego sędziego, który przez kilka lat był oskarżany publicznie przez miejscowego adwokata o najgorsze przestępstwa wyłącznie dlatego, że był Żydem. My możemy zadać to pytanie, bo ten stopień brutalizacji w jawny sposób kłóci się z idyllicznym obrazem II Rzeczpospolitej, którym jesteśmy karmieni w procesie edukacji. Skąd nienawiść do Żydów i strach przed nimi? Skąd numerus clausus i numerus nullus? I to nie tylko na uczelniach, ale wszędzie: w klubach sportowych, stowarzyszeniach, izbach branżowych.
Czytelnik może wreszcie zdziwić się wraz z autorem, jak to się stało, że w czasie II wojny światowej najbezpieczniejszym i kto wie, czy czasami nie jednym z najbardziej komfortowych miejsc w Europie Środkowo-Wschodniej, były niemieckie oflagi. Oflagi, w których w odróżnieniu od stalagów, przetrzymywano oficerów. Jeńcem takiego oflagu był ojciec Bielawskiego. Kiedy czyta się wojenne żywoty równoległe jego ojca i matki, trudno uwierzyć w ten kontrast. Ją spotyka znany skądinąd los Żydówki cudem uratowanej od śmierci. On, pokonany i wzięty do niewoli polski oficer, powinien zgodnie ze stereotypem cierpieć w równie bestialskich warunkach. Tak jednak nie jest. Oflagi żyją swoim życiem. Są zarządzane przez Wehrmacht i starą pruską gwardię oficerską. Jeńcy mogą korespondować, uczą się języków, mają do dyspozycji bogatą bibliotekę, otrzymują wypłatę, przydział papierosów (nawet wówczas, gdy brakuje ich już niemieckim strażnikom), wystawiają sztuki teatralne i organizują zawody sportowe. Próbę ucieczki karze się trzytygodniowym aresztem. Przymyka się oko na posiadanie radioodbiornika i słuchanie BBC. Niemieccy oficerowie bardziej cenią towarzystwo polskich oficerów niż niemieckich szeregowców. To azyl, w którym obowiązują stare, dobre honorowe zasady. Rycerska old merry Europe w środku pożogi.
Siła dwóch perspektyw
Książkę Bielawskiego da się więc czytać w dwójnasób – jako osobistą opowieść, intymne śledztwo, w którym najważniejsza jest indywidualna pamięć i doświadczenia czasów wojny oraz antysemickiej nagonki w 1968 roku. Ale także jako uniwersalny namysł nad losem Żydów, antysemityzmem i historią Europy Środkowo-Wschodniej, w której ostatecznie nic nie pasuje do naszych potocznych wyobrażeń. Prawdziwą siłą „Domu z dwiema wieżami” jest jednak umiejętne połączenie obu perspektyw. To dzięki temu w osobistym tonie nie pobrzmiewają nuty kiczu, a historiozoficzne rozważania nie trącą dydaktyką i paternalizmem.
Poza tym wszystkim Bielawski po prostu bardzo dobrze pisze. „Dom z dwiema wieżami” wciąga od pierwszych stron i długo nie pozwala o sobie zapomnieć po zakończeniu lektury. Jest jak dobra powieść psychologiczna umiejętnie osadzona w historycznych realiach. Z tym, że w tej książce wszystko jest prawdziwe, choć nic, co w niej jest, nie powinno się wydarzyć.
Przypisy:
[1] Maciej Zaremba Bielawski, „Dom z dwiema wieżami”, przeł. ze szwedzkiego Mariusz Kalinowski, wyd. Karakter, Kraków 2018, s. 15.
[2] Tamże, s. 14–15.
[3] Tamże, s. 102.
[4] Tamże, s. 120.
[5] Tamże, s. 121.
Książka:
Maciej Zaremba Bielawski, „Dom z dwiema wieżami”, przeł. ze szwedzkiego Mariusz Kalinowski, wyd. Karakter, Kraków 2018.