Ukraińskie statki miały prawo przepłynąć Cieśninę Kerczeńską. Argumentacja dotycząca tego, że do ataku doszło na wodach należących do Rosji opiera się na uznaniu Krymu za półwysep rosyjski, co jest niezgodne z linią prawa międzynarodowego. Wielu komentatorów i dziennikarzy było zszokowanych tym, że Rosjanie otworzyli ogień do Ukraińców, ale to ta reakcja może być zaskakująca. Przecież wojna w Donbasie trwa od ponad czterech lat! Czy naprawdę kolejny przykład rosyjskiej agresji jeszcze kogoś dziwi?
Oczywiście, w tym przypadku Kreml już nie idzie w zaparte – nie ma mowy o żadnych „zielonych ludzikach” czy o tym, że rosyjskich żołnierzy „tam nie ma”. To zasadnicza różnica, która zasadza się na tym, że rosyjską marynarkę wojenną prezentuje się jako stronę broniącą swojego terytorium. Gra w otwarte karty wynika też z tego, że rosyjskie elity są świadome istnienia na Zachodzie zjawiska „zmęczenia” Ukrainą – pięć lat po Majdanie Kijów i tamtejsza elita polityczna są postrzegani jako dalecy od ideału.
Moskwa nawet nie stara się przekonywać zachodniego audytorium do swoich racji. Nagrania, na których ukraińscy marynarze „przyznają się” do tego, że ich działania miały prowokacyjny charakter, stanowią materiał wyłącznie do użytku wewnętrznego w Rosji. Kwestią otwartą jest to, na ile tę konfrontację rosyjsko-ukraińską uda się przekuć we wzrost poparcia dla polityki Władimira Putina, który od kilku miesięcy musi się mierzyć ze znaczącym spadkiem popularności. Wydarzenia w Cieśninie Kerczeńskiej w porównaniu z tymi z 2014 roku są o wiele mniej istotne. A ich rozwinięcie w otwartą wojnę niesie za sobą zbyt wysokie koszty.
Stan wojenny nie spełnia żadnych przewidzianych dla niego funkcji – ani nie pomaga prezydentowi w zarządzaniu kryzysem, ani nie oddala zagrożenia dalszej rosyjskiej agresji, ani nie stawia sprawy Ukrainy na zachodnim świeczniku. | Filip Rudnik
Dziwna wojna?
Nie ma sensu dyskutować o zasadności teorii, według której niedzielne zajścia stanowiły rezultat umowy pomiędzy Poroszenką a Putinem, ponieważ każdemu z nich ta sytuacja rzekomo służy. Ta koncepcja to wyłącznie konspirologia, chociaż faktycznie Poroszenko mógł skorzystać w sensie politycznym. Sondaże wskazują na to, że urzędujący prezydent może liczyć jedynie na trzecie miejsce w zaplanowanych na marzec wyborach prezydenckich – za populistką Julią Tymoszenko i komikiem Wołodymyrem Zełenskim. Głowa państwa ukraińskiego znalazła się w pułapce. Z jednej strony, Poroszenko musiał zareagować zdecydowanie, broniąc niejako honoru Ukrainy przed agresorem, z drugiej – na tyle ostrożnie, aby nie eskalować konfliktu, co spotkałoby się z niezrozumieniem na Zachodzie.
Decyzja o wprowadzeniu stanu wojennego nie może więc dziwić – Kijów wysyła w ten sposób w świat sygnał, że wojna realnie się toczy i należy na nią zwrócić uwagę. Za sprawą jednak samej formy tego rozwiązania przekaz został osłabiony. Ostatecznie stan wojenny trwać ma 30 dni i obowiązywać będzie w 10 ukraińskich obwodach. Powstała sytuacja jest dość osobliwa. Prawa obywatelskie, o ile nie dojdzie do rosyjskiej inwazji, nie zostaną w żaden sposób ograniczone – choć w ostatecznym dokumencie pozostawiono prawną furtkę, która to umożliwia. Rodzi to pytanie, czy Poroszenko nie zechce jej wykorzystać dla własnych celów. Decyzja nie zakłada także przeprowadzenia mobilizacji sił rezerwy, co dowodzi, że w Kijowie nie biorą poważnie pod uwagę scenariusza dalszej rosyjskiej agresji. Wydaje się więc, że stan wojenny nie spełnia żadnych przewidzianych dla niego funkcji – ani nie pomaga prezydentowi w zarządzaniu kryzysem, ani nie oddala zagrożenia dalszej rosyjskiej agresji, ani nie stawia sprawy Ukrainy na zachodnim świeczniku.
Trudno oczekiwać jakiejkolwiek solidarnej reakcji Zachodu, porównywalnej chociażby z tym, co działo się po otruciu Siergieja Skripala i jego córki w Wielkiej Brytanii. A przecież w tym wypadu Kreml nawet nie zaprzecza, że strzelał do ukraińskich statków! | Filip Rudnik
Milczenie Trumpa i pisk Poroszenki
Dwa dni po ataku można bowiem zauważyć, że odpowiedź państw Zachodu jest daleka od jednoznacznej. Oczywiście, na plus należy zaliczyć błyskawiczną reakcję polskiego rządu, jednoznacznie potępiającą postawę Rosji i deklarującą wsparcie dla Ukrainy – wpadkę ministra Czaputowicza, który pomylił Morze Azowskie z Azorami można przy tym uznać za dość niefortunny wypadek przy pracy. Co więcej, Donald Tusk jako przewodniczący Rady Europejskiej napisał na Twitterze: „[…] Władze rosyjskie muszą zwrócić ukraińskich marynarzy, statki oraz powstrzymać się od dalszych prowokacji”.
Politycy innych państw ograniczyli się jednak do mniej kategorycznych deklaracji. Szef niemieckiego MSZ wezwał „obie strony do deeskalacji”, co fałszywie rozdziela odpowiedzialność równo po stronie ukraińskiej i rosyjskiej. Jeszcze bardziej martwiąca jest spóźniona reakcja amerykańskiej administracji, do której echa wydarzeń, zdaje się, dotarły dopiero w poniedziałkowy poranek kijowskiego czasu. Sekretarz stanu, Mike Pompeo, wyraził „głębokie zaniepokojenie”, potępił „agresywne działania Rosjan”, a także wezwał obie strony do zachowania powściągliwości i przestrzegania międzynarodowych zobowiązań.
Polskie wsparcie dla Ukrainy w konfrontacji z Rosją wydaje się trwałe, co niewątpliwie należy uznać za plus. Nie można jednak zapominać, ze w obliczu słabnących wpływów w strukturach Unii Europejskiej Polska jako jedyny orędownik sprawy ukraińskiej nie zmieni podejścia głównych graczy. A ich postawa nie nastraja optymistycznie. Co więcej, elita rządząca Ukrainą także nie potrafiła wiele ugrać na jawnym pogwałceniu prawa międzynarodowego przez Rosję. Poroszenko, obawiając się, że przeszarżuje, ograniczył się do półśrodków, w które na Zachodzie nikt nie chce wierzyć. Ba, ten sam Zachód w niektórych przypadkach zrównuje niejako politykę Ukrainy z Rosją – tak jak zrobiło niemieckie MSZ. W tej sytuacji trudno oczekiwać jakiejkolwiek solidarnej reakcji, porównywalnej chociażby z tym, co działo się po otruciu Siergieja Skripala i jego córki w Wielkiej Brytanii. A przecież w tym wypadu Kreml nawet nie zaprzecza, że strzelał do ukraińskich statków!