Niedawno w Los Angeles usunięto z parku miejskiego pomnik Krzysztofa Kolumba. Przyszedł zły czas na tego „odkrywcę” „Ameryki”. Wielu ludzi uznaje go obecnie za ludobójcę, mimo że nie ma dowodów na to, że własną ręką pozbawił życia któregokolwiek z bliźnich. Ale o Hitlerze i Stalinie też można tak powiedzieć. Rzecz w tym, że Kolumb swoimi działaniami zainicjował eksterminację rdzennych mieszkańców obu Ameryk przez europejskich kolonizatorów.

Kiedy czyta się pisma Kolumba (dostępne zresztą w polskim wydaniu z czasów głębokiego PRL-u), wyłania się z nich obraz człowieka mającego wprawdzie duże trudności z jasnym formułowaniem swoich myśli, ale przekonanego niezłomnie o słuszności własnej wizji. Ta okazała się błędna – z Europy da się wprawdzie dopłynąć do Indii, kierując się na zachód, ale znacznie wygodniej jest popłynąć jednak na południe, a potem na wschód. Albo przez Kanał Sueski. Albo wsiąść w samolot i polecieć. Z perspektywy postkolonializmu i tym podobnych nurtów ciekawsze od założeń teoretycznych Kolumba są jego uwagi czynione na miejscu. Nie był on zbyt wyczulony na uroki przyrody, lecz nawet na nim robiły wrażenie widoki dżungli podzwrotnikowych. O tubylcach wyrażał się pozytywnie. Zdumiewał go u nich brak odruchów agresji. Co gorsza (dla niego dziś, a dla nich wtedy), dostrzegał w nich świetny materiał na siłę roboczą i tego typu uwagi zamieszczał w raportach przesyłanych mocodawcom, Królom Katolickim, Ferdynandowi i Izabeli.

Właściwie trudno się temu dziwić. Monarchowie Hiszpanii nie sfinansowali pierwszej wyprawy Kolumba po to, aby opisał im czary egzotycznej przyrody. Wyłania się tu jednak poważniejszy problem, którego przedsięwzięcie Krzysztofa Kolumba jest ważnym, lecz nie jedynym przykładem historycznym: czy można działać w przestrzeni publicznej tak, aby na pewno nie uczynić krzywdy komukolwiek?

Co bardziej sceptyczni obserwatorzy obecnej demolki pomników Kolumba zauważają, że przy takich kryteriach sprawstwa, jakie się przyjmuje wobec niego, niewiele postaci historycznych, które zapisały się w pamięci pokoleń z powodu swoich czynów, a nie myśli, uniknęłoby zarzutów o spowodowanie genocydu. Aż do XX wieku uprawianie polityki i wszelkie szerzej zakrojone działania publiczne niemal zawsze pociągały za sobą gwałtowną śmierć wielu ludzi. Przyciągało to świadomą uwagę tylko wtedy, kiedy liczba takich zgonów stawała się szczególnie wysoka albo kiedy powodowali je sprawcy pochodzący spoza kręgu kulturowego ofiar. Nie bez przyczyny trzema emblematycznymi ludobójcami Europy przednowożytnej byli Attyla, Czyngis-chan i Tamerlan. Natomiast na przykład Napoleona Bonapartego postrzega się w taki sposób bardzo rzadko, mimo że jego działalność pociągnęła za sobą śmierć wielu milionów ludzi. Ale Napoleon działał w szczególnym kontekście – kierując się przeciw pozostałościom feudalizmu, siał zniszczenie, z którego miał się narodzić nowy, lepszy porządek. Przemoc napoleońska miała sens, którego nie miały ani najazdy Mongołów, ani okrucieństwa kolonizatorów. Co z tego sensu zostało później, to inna sprawa.

***

Początek XIX wieku to czasy, kiedy partie polityczne we współczesnym znaczeniu jeszcze nie istniały, a ideę wyboru przywódców państwa przez wszystkich dorosłych mieszkańców tego państwa, i to na kilkuletnią zaledwie kadencję, uznano by za żart w złym guście, który poważnie mogą traktować tylko renegaci za oceanem. W państwach europejskich politykę uprawiała wąska, zamknięta grupa społeczna, składająca się z ludzi dziedziczących swoje przywileje i majątki, dbająca najstaranniej o to, by nie dopuszczać do siebie osób z zewnątrz i w tym celu hodująca siebie samą identycznie, jak hoduje się konie i psy rasowe. Nie było wówczas ścisłego podziału na „polityków” i „dyplomatów”, a konkretne decyzje i posunięcia w grach międzypaństwowych podejmowane były niekiedy osobiście przez monarchów odpowiedzialnych wyłącznie przed Bogiem, w którego wierzyli – jeśli byli dość inteligentni na to, aby je podejmować. Jeśli nie – polegali na swoich kanclerzach i pierwszych ministrach. Rewolucja francuska nie zdołała jeszcze trwale usunąć tego modelu uprawiania polityki.

Ówczesne gry społeczne elit uprawiających ową politykę były często grami salonowymi. Nazywanie kongresu wiedeńskiego „tańczącym kongresem” nie było tylko złośliwością. Styl debat parlamentarnych dopiero się kształtował, a ślady stylu dworskiego były jeszcze silne, ponieważ główni gracze polityczni epoki napoleońskiej pamiętali czasy przedrewolucyjne. Przynajmniej ci z nich, którzy reprezentowali obóz przeciwników Bonapartego. Taki aliaż dawał ciekawe rezultaty. Wśród niezliczonych bon motów zapisanych w historii początku XIX wieku, figuruje określenie, jakim posłużył się Napoleon, kiedy dowiedział się, że Talleyrand po raz któryś spiskuje z wrogami Francji. W przytomności dworu cesarz powiedział wtedy do swojego wiarołomnego ministra: „Jest pan gównem w jedwabnych pończochach”. Talleyrand, wychodząc, odpowiedział: „Jaka szkoda, że tak wielki człowiek jest tak źle wychowany”. W tłumaczeniu na język bardziej potoczny znaczyło to: „mimo że podbiłeś Europę, nadal jesteś ćwokiem i nim pozostaniesz do końca”.

Słowa Napoleona cytuje się często, lecz replikę Talleyranda niełatwo znaleźć w opracowaniach, może dlatego, że cieszy się on w historii znacznie mniejszą sympatią niż cesarz Francuzów. Podaje ją jednak Franz Herre w wydanej oryginalnie w 1983 roku biografii rywala Talleyranda, Klemensa Metternicha, której przekład PIW opublikował pod koniec zeszłego stulecia, a obecnie wznowił w ramach jednej ze swoich najlepszych serii: Biografie Sławnych Ludzi. Seria ta, podobnie jak kilka innych o takim samym niegdyś prestiżu (jak na przykład Biblioteka Klasyków Filozofii) egzystuje obecnie głównie na bazie wznowień. Dobre i to na nasze czasy.

W historiografii marksistowskiej i pochodnych książę von Metternich był jednym z demonów reakcji ponapoleońskiej, twardym obrońcą Świętego Przymierza, tłumicielem ruchów wolnościowych. Dziś, kiedy jedynie słuszna racja historyczna nie jest już tak jednoznaczna i lokuje się ją raczej po przeciwnej stronie szachownicy ideologicznej, niekoniecznie musimy patrzeć na architektów Świętego Przymierza tylko jako na obrońców feudalizmu. Niemniej w swojej biografii Metternich i tak jawi się jako postać niezbyt przyjemna, do tego stopnia, że można podejrzewać jej autora o antypatię względem bohatera. Metternich nie jest tu wprawdzie ludobójcą avant la lettre, ale prezentuje się nam od wczesnej młodości po kres kariery jako skończony cynik, fircyk, bawidamek i nieprzytomnie zachwycony sobą narcyz, którego własne sukcesy w obaleniu Bonapartego przekonały, że jest najwybitniejszym mężem stanu nie tylko swojej epoki. Sądzilibyśmy, że mąż stanu powinien odczuwać przynajmniej śladowy dystans wobec własnych osiągnięć, wynikający chociażby z szerszego niż u zwykłych ludzi horyzontu umysłowego. Biograf Metternicha niczego takiego nie odnotowuje (jeśli nie liczyć salonowych powiedzonek) – i to nie tylko przy chwalebnym piętnastoleciu dzielącym obalenie Napoleona od rewolucji lipcowej, ale również przy latach późniejszych, kiedy gwiazda kanclerza Austrii zaczęła blednąć. Nawet uciekając do Anglii przez rozwścieczonym ludem w 1848 roku, Metternich pozostał sobą – człowiekiem nieugięcie przekonanym o własnej racji, szczerze i głęboko pogardzającym wszystkimi bliźnimi stojącymi niżej od niego. Na plus można mu zaliczyć, że nie płaszczył się przed tymi nielicznymi, którzy stali wyżej – monarchami, którym służył. Ale i to działo się głównie dlatego, że uważał ich za głupszych od siebie.

Trop wskazujący na upadek pomnika znajdujemy dopiero na samym końcu tej biografii. Zgrzybiałego Metternicha odwiedza Bismarck, który przygotowuje się do własnego wejścia na estradę dziejów. Po rozmowach notuje dla pożytku potomności, że jego interlokutor mówi wprawdzie bez ustanku o swoich wielkich czynach, ale w tym, co mówi, jest już mało treści i myśli. Zostaje tylko starcza paplanina.

 

Książka:

Franz Herre, „Metternich. Orędownik pokoju”, przeł. Barbara Floriańczyk, PIW, Warszawa 2018, seria Biografie Sławnych Ludzi, wydanie drugie.