W podobnym tonie wypowiadał się na antenie TVN24 Radosław Sikorski, który przekonywał, że „ruszyła machina stworzenia odrębnego budżetu strefy euro”, a kiedy ten budżet zacznie „pożerać” część (jak wielką, wciąż nie wiadomo) budżetu całej Unii Europejskiej, to „wzmocni się argument za wejściem do strefy euro albo za wyjściem z Unii Europejskiej”. Przyczyny są proste, coraz mniej środków będzie płynąć do państw spoza strefy euro. To możliwe tym bardziej, że po opuszczeniu UE przez Brytyjczyków „już dzisiaj wszyscy płatnicy netto do Unii Europejskiej […] są w strefie euro” – mówił były szef MSZ. Czy to tylko przedwyborcza retoryka, element kampanii do Parlamentu Europejskiego, do którego – jak już słyszeliśmy – Sikorski zamierza startować?

Mniej pieniędzy to dobra wiadomość?

W oficjalnym, datowanym na 14 grudnia, oświadczeniu krajów strefy euro po ostatnim szczycie w Brukseli czytamy, że kraje strefy będą odpowiedzialne za projekt i wdrożenie „instrumentu budżetowego na rzecz podnoszenia konwergencji i konkurencyjności strefy euro” oraz Danii, której waluta jest ściśle z euro związana. Z dokumentu dowiadujemy się również, że nowy „instrument” będzie elementem budżetu całej Unii „zgodnym z innymi politykami UE oraz podległym kryteriom i strategicznym wytycznym ze strony państw należących do strefy euro”. Jego rozmiary i inne „cechy” mamy poznać w czerwcu 2019 roku, czyli tuż po wyborach do Parlamentu Europejskiego.

Unia nie będzie miała więcej pieniędzy, a dodatkowo część tych, które już ma, przeznaczy na cele, z których Polska – pozostająca poza strefą euro – nie będzie mogła skorzystać. Innymi słowy, tort do podziału się nie zwiększy, a dodatkowo mamy pewność, że z jednego kawałka tegoż tortu z pewnością nie zobaczymy ani okruszka. W jakim świecie żyje premier, że taka informacja to dla niego dobra wiadomość? | Łukasz Pawłowski

Utworzenie odrębnego budżetu strefy euro to pomysł od lat krytykowany przez polskich polityków z rozmaitych ugrupowań. Trudno się zresztą dziwić – taka decyzja oznacza bowiem powstanie pewnej puli pieniędzy, do której Polska z definicji nie będzie miała dostępu, ponieważ do strefy euro nie należy. Mimo to premier Mateusz Morawiecki pocieszał, że to rozwiązanie nie tak złe, jak może się z pozoru wydawać. „Najważniejsze z punktu widzenia Polski jest to, że ten instrument dla strefy euro będzie w ramach finansowych całej Unii, co oznacza, że nie będzie to odrębny budżet”, mówił szef rządu po zakończeniu unijnego szczytu.

Zastanówmy się chwilę, nad tym, co zostało powiedziane. Unia nie będzie miała więcej pieniędzy, a dodatkowo część tych, jakie już ma, przeznaczy na cele, z których Polska nie będzie mogła skorzystać. Innymi słowy, tort do podziału się nie zwiększy, a dodatkowo mamy pewność, że z jednego kawałka tegoż tortu – na razie nie wiadomo jak dużego – z pewnością nie zobaczymy ani okruszka. W jakim świecie żyje premier, że taka informacja to dla niego dobra wiadomość?

Szef rządu stara się przekonywać, że dzięki temu, iż budżet strefy euro nie jest odrębnym bytem, ale zostanie „wykrojony” z budżetu ogólnego, „Polska będzie miała wpływ na jego funkcjonowanie”. W tym miejscu wypada przeprosić tych, którzy czytali ten tekst, popijając kawę lub inne płyny, a teraz gorączkowo wycierają ekran po tym, jak parsknęli owym płynem w jego kierunku. Jak Polska, taka jaką jest obecnie – czyli wycofana w Brukseli, bez chęci bliższej integracji ani alternatywnych pomysłów na funkcjonowanie UE, poza mglistym i skrajnie dla nas niebezpiecznym hasłem powrotu „Europy ojczyzn” – chce wpływać na budżet krajów euro?

Nadzieje premiera mogą brać się z tego, że skoro budżet dla strefy euro będzie elementem całego budżetu Unii, to siłą rzeczy nie będzie tak duży, jak chciał tego prezydent Emmanuel Macron, który mówił, budżet eurostrefy powinien równać się nawet kilku procentom łącznego PKB jej członków, tak aby pozwalał szybko reagować pomocą na kolejne kryzysy w „słabszych” krajach posługujących się wspólną walutą. Pomysły Macrona chwalił – bardzo krytyczny wobec strefy euro w jej obecnym kształcie – noblista Joseph Stiglitz. I mimo że obecny projekt nie spełni zapewne wielkich ambicji Macrona, to jego ogłoszenie przez wszystkie kraje strefy euro ledwie kilka tygodni po tym, jak do porozumienia w tej sprawie doszły Francja i Niemcy, to duży sukces prezydenta Francji.

„Rok temu wszyscy uważali, że to niemożliwe”, mówił Macron na konferencji prasowej po szczycie, a przewodniczący Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker, że „nigdy nie widzieliśmy tak wielkiego postępu w tak krótkim czasie”. Nawet jeśli weźmiemy poprawkę na rozbuchaną retorykę, to faktycznie ważne wydarzenie. A dla Polski niestety groźne.

„Ten instrument budżetowy dla strefy euro będzie zatwierdzany w formacie inkluzywnym przez wszystkie kraje Unii w kontekście wieloletniego planu budżetowego Unii” – to już słowa nie Morawieckiego, ale przewodniczącego Rady Europejskiej Donalda Tuska. Nie trzeba wielkiej przenikliwości, aby dostrzec, że niewiele się za nimi kryje. Bo nawet jeśli Polska (i inne kraje spoza strefy euro) będzie uczestniczyła w negocjacjach co do wysokości tego budżetu, to trudno sobie wyobrazić, by miała w nich decydujący głos co do jego ostatecznego kształtu i przeznaczenia. Zwłaszcza że, jak zwracał uwagę wspomniany Sikorski, wszystkie kraje będące płatnikami netto do unijnego budżetu są w strefie euro.

Oczywiście negocjacje pomiędzy Niemcami czy Holandią a Włochami i Francją będą trudne, bo kraje te mają bardzo rozbieżne gospodarki i interesy, ale to z polskiej perspektywy ma drugorzędne znaczenie – cały czas mówimy bowiem o środkach, które nad Wisłę nie dotrą. Unijnych pieniędzy do uzyskania dla Polski będzie mniej i to zasadnicza z punktu widzenia Warszawy informacja, jaka wiąże się z decyzją o powstaniu budżetu dla strefy euro. I żadne zaklęcia tego nie zmienią.

Jak Polska, taka jaką jest obecnie – czyli wycofana w Brukseli, bez chęci bliższej integracji ani alternatywnych pomysłów na funkcjonowanie UE poza mglistym i skrajnie dla nas niebezpiecznym hasłem powrotu „Europy ojczyzn” – chce wpływać na budżet krajów euro? | Łukasz Pawłowski

Polacy, nic się nie stało?

Czy jednak cytowany wyżej Bartłomiej Sienkiewicz ma rację, pisząc, że to otwarcie furtki do powstania „Europy dwóch prędkości”? Czy sam fakt istnienia strefy euro, do której nie wszyscy członkowie UE należą, nie świadczy o tym, że Unia dwóch prędkości istnieje od dawna? To prawda, ale to nie oznacza, że – cytując ulubione powiedzenie polskich kibiców piłkarskich – „nic się nie stało”.

Ustanowienie odrębnego budżetu dla strefy euro zwiększa i dodatkowo formalizuje różnicę pomiędzy Europą pierwszej i drugiej prędkości. Nikt nie może zmusić państw spoza strefy euro do przyjęcia wspólnej waluty w określonym czasie, ale można sprawić, że koszty jej nieprzyjęcia będą znacząco rosły. A Polska, która po odejściu Wielkiej Brytanii, będzie jedynym dużym krajem UE spoza strefy euro, niewiele będzie mogła na to poradzić.

W tym kontekście komicznie brzmi hasło niedawnej konwencji partii rządzącej, która usilnie stara się zapewnić wyborców, że Unii nie tylko nie zmierza opuszczać, ale że Polska pozostaje „sercem Europy”. Nie jesteśmy sercem Europy, nie jesteśmy też jej mózgiem, oczyma czy uszami. To wszystko bowiem narządy dla funkcjonowania organizmu albo niezbędne, albo bardzo przydatne. Polska tymczasem staje się w Unii Europejskiej czymś, co w biologii nazywane jest „narządem szczątkowym”, który w toku ewolucji zatraca swoje znaczenie.

 

* Ilustracja wykorzystana jako ikona wpisu: Pixabay.com [Domena Publiczna]