Zawsze miałem pewien kłopot ze słynnym spostrzeżeniem Tony’ego Judta, zgodnie z którym narody Europy Zachodniej mają za mało historii, Europa Wschodnia ma zaś jej za dużo. Judt utrzymywał, że o ile dobrobyt Europy Zachodniej został zbudowany na zapomnieniu grzechów takich jak kolaboracja podczas II wojny światowej, Europejczycy ze Wschodu mają obsesję na punkcie dawnych win i dawnej chwały. Historykom nie pozostaje nic innego poza uwielbieniem dla tej teorii, bo dzięki niej możemy nieustannie rozprawiać się z mitami i łatać dziury w zbiorowej pamięci. Z drugiej strony jednak, jak każdy inny bon mot, myśl Judta również opiera się na stereotypach utrwalających tradycyjną hierarchię, w której Zachód pędzi do przodu, a Wschód wlecze się z tyłu, ciągnąc za sobą konny pług przez sterane zagony.

Rok 1989 miał stać się symbolem zerwania z historią, a być może nawet jej końca. Miał to być koniec zacofania, koniec obsesji na punkcie przeszłości i koniec podległości. Były naprawdę dobre powody, aby tak myśleć, nie tylko dlatego, że tak twierdził Francis Fukuyama. Opozycja późnych z lat 80., podobnie jak popkultura Europy Wschodniej, z coraz większą obojętnością odnosiła się do narodowych symboli i mitów. Zjawisko to miało miejsce w większości krajów regionu, po części dlatego że młodemu pokoleniu historyczne obsesje kojarzyły się z rodzicami, szkołami oraz przywódcami zarówno reżimu, jak i starszej opozycji.

Historia Polski po 1989 roku miała wiele ścieżek i mnóstwo interpretacji, ale jeśli skupimy się tylko na tym właśnie stosunku do historii, to chciałbym zwrócić szczególną uwagę na fundamentalny błąd roku 1989. Reżimy i ruchy polityczne mogą kształtować to, co ludzie będą upamiętniać, i to, czemu będą oddawać cześć, co doskonale pokazują miesięcznice smoleńskie. A jednak przedstawicielom żadnej opcji na polskiej scenie politycznej nie udało się wykorzystać potencjału roku 1989. „Solidarność” nie zorganizowała katartycznego święta ogłaszającego „uwolnienie się od naszej historii”. Być może miała ku temu dobre lub przynajmniej wiarygodne powody, jak na przykład strach przed rozdrażnieniem Związku Sowieckiego lub urażaniem PZPR, wytrąceniem z równowagi George’a H.W. Busha – który już wówczas niejednokrotnie dał wyraz swojej niechęci do gwałtownych zmian politycznych – czy wreszcie dlatego, że tego roku było tyle innych rzeczy do zrobienia. Pamiętam doskonale ogromne zakłopotanie, jakie zapanowało w kręgach liberalnych po tym, jak w październiku 1989 roku Joanna Szczepkowska na ekranach telewizorów triumfalnie ogłosiła, że cztery miesiące wcześniej skończył się w Polsce komunizm.

Być może problem nie leży w tym, że Europa Wschodnia ma zbyt dużo historii, ale w tym, że przypisuje historii zbyt duże znaczenie. | Padraic Kenney

Powyższe myśli pojawiły się w mojej głowie po tym, jak przeczytałem wyśmienity i pokrzepiający esej Jarosława Kuisza „Koniec pokoleń podległości”. Mojego uznania dla tej książki niech dowodzi fakt, że zaledwie kilka dni po jej przeczytaniu, prezentowałem tezy w niej ujęte moim studentom podczas zajęć z historii Europy Wschodniej w epoce postkomunizmu. Kiedy wymienialiśmy możliwe powody rozwoju populizmu w Polsce i na Węgrzech, takie jak słabość instytucji czy podwójny wstrząs wywołany kryzysem gospodarczym i falą uchodźców, bardzo pomocne okazało się dodanie kwestii „occupation mentality”, czyli mojego wolnego tłumaczenia pojęcia „pokoleń podległości”.

Być może problem nie leży w tym, że Europa Wschodnia ma zbyt dużo historii, ale w tym, że przypisuje historii zbyt duże znaczenie. Tak wiele niedawnych wydarzeń będących rezultatem zwykłej politycznej manipulacji błędnie tłumaczono samą historią. Główną przyczyną rozpadu Jugosławii nie była nieodparta żądza zemsty Serbów, Chorwatów czy Bośniaków, ale raczej zdolność Slobodana Miloševicia, Franja Tuđmana i innych do przekonania obywateli swoich krajów, że dawne krzywdy były przyczyną ich ówczesnych problemów. W ten sposób odwrócili uwagę od finansowej i moralnej zapaści Jugosławii po śmierci Tity. Podobnie było w przypadku Ukrainy pięć lat temu. Stwierdziłem wówczas w wywiadzie, że polityczna mobilizacja na Majdanie niewiele miała wspólnego ze starymi, historycznymi konfliktami, a wręcz przeciwnie: przewrót, który miał miejsce tamtej zimy, dał politykom możliwość wykorzystania historycznych zaszłości jako narzędzia do zdobycia władzy.

A zatem nie powinno nas dziwić, że politycy w Polsce, po nieudanych próbach odróżnienia się od siebie nawzajem pod względem proponowanych rozwiązań politycznych, uciekali się do wymyślania historycznych różnic, aby podzielić elektorat. Mieliśmy już wielu krytyków polityki historycznej, tej podstępnej broni używanej przez kolejne rządy od 2005 roku. Kuisz pokazuje jeszcze głębszy problem: polityczne i kulturalne elity złożone z osób, które weszły w dorosłość jeszcze przed rokiem 1989 albo są (jak na przykład premier Morawiecki) w jakiś sposób mocno przywiązane do konfliktów tego czasu lub powiązane z nimi, są dziś otumanione charakterystyczną dla siebie obsesją na punkcie przeszłości. Dla tych elit, przeszłość nie jest tylko czymś, co można badać, czcić lub czego niekiedy można żałować. Stanowi ramy, w których zamknięta jest dzisiejsza Polska, kraj prawdopodobnie wciąż zagrożony. Jako przykład Kuisz pokazuje absurdalny rytuał pytania młodych Polaków w okolicach 1 sierpnia o to, czy wzięliby czynny udział w Powstaniu. To według mnie charakterystyczna cecha metody Kuisza: zręcznie, niczym bronią, posługuje się perspektywą uczonego, dla którego PRL to wspomnienie z dzieciństwa – i w ten sposób atakuje rzeczy pozornie normalne, zadając proste pytanie: „Czy wy tak na poważnie?”.

Blisko trzydzieści lat po upadku komunizmu potrzeba uwolnienia się od historii jest nadal paląca. Umysły tkwiące w ciągłym poczuciu zagrożenia podległością to woda na młyn dla polityków i ekspertów. Polsce niczego dobrego to nie przynosi.

 

* Tłumaczenie z angielskiego: Grzegorz Fraś

** Ilustracja wykorzystana jako ikona wpisu: Domena publiczna