Szanowni Państwo!
„Jeśli autorytaryzm już zdecydowanie wygrał, po co wspierać tych, którzy stawiają mu czoła?”, pytają Jarosław Kuisz i Karolina Wigura w artykule dla „New York Times”. Kuisz i Wigura krytykują w nim najważniejsze ich zdaniem błędy liberałów walce z politycznymi przeciwnikami: radykalizm pojęć i defetyzm. Ten pierwszy objawia się nazywaniem przeciwników demokracji liberalnej mianem „faszystów”, „nazistów”, a tworzone przez nich systemy polityczne „totalitarnymi”. Błąd drugi to wynikające z pierwszego przekonanie, że właściwie… nic się już nie da zrobić.
Tymczasem właśnie nastał rok wyborów. Nie tylko w Polsce. W całej Europie. „W ciągu najbliższych dwunastu miesięcy wybory parlamentarne mają się odbyć aż w siedmiu państwach Unii Europejskiej (a także w Szwajcarii), a prezydenckie w sześciu (a także w Macedonii i na Ukrainie)”. Ale „matką wszystkich tych wyborów”, napisał słynny holenderski politolog zajmujący się populizmem – Cas Mudde, będą oczywiście majowe wybory do Parlamentu Europejskiego. Na sprawdzian przy urnach szykują się zatem wszystkie siły polityczne w całej Unii. Co nas czeka?
„Wiosna nadchodzi” napisała niedawno na Twitterze amerykańsko-polska publicystka Anne Applebaum. Jako że do kalendarzowej wiosny jeszcze daleko, nietrudno się domyślić, że chodzi o odwilż polityczną, stopniowy spadek poparcia dla partii i polityków atakujących system demokracji liberalnej.
Czy jednak faktycznie ruchy nieliberalne i antysystemowe na Zachodzie przechodzą do defensywy? Teoretycznie przykładów na ich osłabienie nie brakuje. W Wielkiej Brytanii chaos wywołany decyzją o wyjściu z Unii Europejskiej sprawił, że wśród Brytyjczyków rośnie poparcie dla – jakiś czas temu niewyobrażalnej – idei kolejnego referendum. W grudniu już 53 procent ankietowanych popierało takie rozwiązanie, podczas gdy przeciwnych było 36 procent. W Stanach Zjednoczonych partia Donalda Trumpa straciła przewagę w Izbie Reprezentantów, co jeszcze bardziej utrudni prezydentowi realizację jego sztandarowych obietnic z murem na granicy z Meksykiem na czele. W Polsce im bardziej Prawo i Sprawiedliwość stara się przekonywać, że odniosło sukces w wyborach samorządowych, tym bardziej staje się jasne, że nawet jeśli był to sukces, to z pewnością nie na miarę oczekiwań. Na Węgrzech masowe protesty wywołało wprowadzenie tak zwanej „ustawy niewolniczej”. Zwiększa ona liczbę możliwych do zaordynowania godzin nadliczbowych oraz zmienia sposób ich rozliczania na niekorzystny dla pracowników. Z czasem jednak postulaty protestujących pod szyldami wszystkich partii opozycyjnych zaczęły rozszerzać się także na kwestie praworządności i demokracji.
Wszystkie te zjawiska mogą napawać zwolenników liberalnej demokracji optymizmem. „Chociaż siła populistów rośnie w niektórych miejscach, to ostatnie miesiące były przede wszystkim czasem odporu”, pisał na łamach „Washington Post” słynny amerykański dziennikarz Fareed Zakaria. Na naszych łamach, w rozmowie z Tomaszem Sawczukiem Zakaria przyznaje, że sukcesy antyliberalnych populistów w ciągu ostatnich dwóch lat były dla wielu szokiem. Dodaje jednak, że skali odwrotu od wartości liberalnych nie należy przeceniać, a z pewnością nie należy mu się biernie poddawać. Zamiast załamywać ręce, należy brać się do roboty, bo „sprawy nie załatwią się same”. Co to jednak dokładnie znaczy? Na co zwrócić uwagę?
Bez wątpienia jedną z najważniejszych – obok Polski – aren wyborczych w Europie będzie Francja. Ostatnie tygodnie to bardzo ciężki okres dla prezydenta Emmanuela Macrona. Masowe i gwałtowne protesty tak zwanych „żółtych kamizelek” powoli słabną (w ostatni weekend w Paryżu wzięło w nich udział tylko kilka tysięcy osób), ale to dopiero po całej serii ustępstw ze strony głowy państwa i rezygnacji z podatku na paliwo, który stał się przyczyną demonstracji. Co ważne, uspokojenie nastrojów nie oznacza też automatycznie wzrostu poparcia dla prezydenta.
Tymczasem sytuacja we Francji jest ważna, ponieważ to właśnie proeuropejskość połączona z wizją reformy UE i zacieśnienia integracji były znakami charakterystycznymi kampanii Macrona. Warto przypomnieć, że na zwycięskim wiecu wyborczym w Paryżu prezydenta-elekta witano nie przy dźwiękach „Marsylianki”, ale „Ody do radości”!
Francuski przywódca stał się ikoną i źródłem nadziei dla przeciwników szeroko rozumianej „międzynarodówki populistycznej”, reprezentowanej przez takich polityków jak Viktor Orbán czy Matteo Salvini. Lansowane przez nich hasło „Europy ojczyzn” miało się zderzyć z wizją „Europy, która chroni” firmowanej przez Macrona.
Ale ledwie półtora roku po wyborze sondaże nie dają Macronowi wielkich szans na sukces w majowych wyborach do Parlamentu Europejskiego. W noworocznym orędziu prezydent Francji przekonywał, że jego reformy w końcu przyniosą owoce. Czy to jednak wystarczy? Jakie błędy popełnił Macron i czy ma szansę w kilka miesięcy odbudować swoją pozycję?
„Macron zdobył władzę poza partiami politycznymi, za pomocą ruchu społecznego, ale już w momencie zwycięstwa podczas przemówienia pod Luwrem zachował się jak Dr Jekyll i Mr. Hyde. Dokonał całkowitej zmiany wizerunku. Był playboyem internetu, nie wahał się mówić w sposób otwarty, angażujący, ale po tym, jak zdobył władzę, okazało się, że realizuje swój sen dobrego ucznia, w którym staje się następcą De Gaulle’a i Mitteranda. Ów sen o sprawowaniu władzy jest nieadekwatny do tego, w jaki sposób po nią sięgnął”, twierdzi redaktor naczelny „Kultury Liberalnej” Jarosław Kuisz.
Czy w tej sytuacji prezydent może odwrócić niekorzystne trendy? Przyszłość Macrona nie zależy od niego samego, ale czynników zewnętrznych, twierdzi Guy Sorman, znany francuski publicysta i filozof, w rozmowie z Łukaszem Pawłowskim. To znaczy, że bardziej niż od jego własnych inicjatyw, polityczne losy przywódcy Francji zdeterminuje to, w jaki sposób będzie odpowiadał na kolejne, nagłe wyzwania.
Taka diagnoza nie napawa optymizmem, ale wspomniany na początku Cas Mudde przestrzega, by francuskiego prezydenta nie spisywać na straty zbyt wcześnie. „Macron pokazał już, że potrafi zaskakiwać, a francuska polityka jest dziś niezwykle rozchwiana. Stąd, nawet jeśli wydaje się, że Macron znajduje się dziś na marginesie, to dobry wynik w wyborach europejskich może na nowo wzmocnić jego władzę w Paryżu i sprawić, że to jego poparcie będzie niezbędne do obsadzenia najważniejszych posad w Brukseli”.
Pewnym powodem do optymizmu może być też stosunkowo gładka zmiana przywódcy partii rządzącej w Niemczech. Chociaż Angela Merkel ma pozostać na czele niemieckiego rządu tylko do roku 2020, to osłabionej kanclerz udało się przeforsować wybór swojej kandydatki na nową szefową partii CDU. W kontekście majowych wyborów europejskich ważne jest to, że Annegret Kramp-Karrenbauer jest zdecydowaną zwolenniczką zacieśniania współpracy niemiecko-francuskiej w Europie, w tym w tak drażliwych kwestiach jak reforma strefy Euro czy zwiększenie wydatków na obronność. To ważne, bo do tej pory Niemcy na pomysły Macrona reagowały dość chłodno.
„Bylibyśmy w innej sytuacji, gdyby Niemcy i Francja działały w sposób bardziej skoordynowany i razem starały się przekonać pozostałe kraje europejskie do tego, co zrobić, żeby Europa stała się nieco bardziej aktywna, żeby ją zreformować i zaradzić europejskiemu kryzysowi. W tym wypadku Niemcy zawiodły i pozwoliły na pogrążenie prezydentury Macrona w kryzysie”, mówi niemiecki dziennikarz Christoph von Maschall w rozmowie z Jakubem Bodzionym.
Czy zatem słynny niemiecko-francuski silnik, który ma napędzać reformę Unii Europejskiej, w końcu zacznie działać? Takie przewidywania słyszeliśmy już wielokrotnie, ostatnio właśnie po wyborach prezydenckich i parlamentarnych we Francji. Tymczasem nadzieje na realną reformę Unii Europejskiej pozostają w sferze dalekich planów. To dobra wiadomość dla polityków antysystemowych. Doświadczenia ostatnich lat pokazują bowiem, że karmią się przede wszystkim dwiema potrzebami wyborców: bezpieczeństwa i… sprawczości. Politycy głównego nurtu muszą na te potrzeby odpowiedzieć. Jeśli tego nie zrobią, „źółte kamizelki” mogą pojawić się na ulicach nie tylko Paryża.
Zapraszamy do lektury!
Redakcja „Kultury Liberalnej”