Koniec świata zapowiadano w przeszłości regularnie. Rychłą apokalipsę przewidywało wiele starożytnych tradycji. W średniowieczu milenaryści spodziewali się, że świat skończy się w 1000 roku. Kres dziejów zapowiadali wizjonerzy, jak żyjący w XVI wieku Nostradamus. Znakiem końca mógł być przelot komety albo trzęsienie ziemi. W kulturze popularnej szerokim echem odbiła się wiadomość o tajemniczym kalendarzu Majów, według którego koniec świata miał przypadać na rok 2012, co zainspirowało do pracy filmowców z Hollywood. Ledwie kilka tygodni temu portal Janusza Korwin-Mikkego informował, że Ziemia może zostać zniszczona w ciągu kilku dni, w wyniku zderzenia z planetą Nibiru. Ale żyjemy.

Wszystkie te przewidywania miały ze sobą coś wspólnego: nie były oparte na nowoczesnej wiedzy naukowej. A gdyby tak koniec świata przewidzieli zgodnie najlepsi współcześni naukowcy?

[promobox_publikacja link=”https://www.motyleksiazkowe.pl/nauki-polityczne/34572-nowy-liberalizm-9788394995041.html” txt1=”Biblioteka Kultury Liberalnej” txt2=”Tomasz Sawczuk
Nowy liberalizm

Jak zrozumieć i wykorzystać kryzys III RP” txt3=”27,99 zł” pix=”https://kulturaliberalna.pl/wp-content/uploads/2018/12/nowy_liberalizm_2-1-423×600.jpg”]

Andrzej Duda wie lepiej

W mediach dużą karierę zrobiła ostatnio informacja na temat raportu ONZ w sprawie kryzysu klimatycznego. Autorzy raportu przekonują, że ludzie mają jedynie 12 lat na to, aby przestawić gospodarkę na nowe tory i tym samym uniknąć najbardziej dramatycznych konsekwencji globalnego ocieplenia. Nie byłby to oczywiście koniec świata rodem z filmów katastroficznych, ale z pewnością nieodwracalny koniec świata, jaki znamy. Śmierć wszystkich raf koralowych może się wydawać czymś odległym i nieistotnym, lecz listę problemów można rozwijać długo: pożary, huragany, niedostatek wody i głód, a co za tym idzie milionowe migracje i wojny.

Brzmi poważnie, prawda? Tym bardziej zaskakująca może wydać się postawa prezydenta Andrzej Dudy, który niekiedy zachowuje się naprawdę dziwnie. Tylko w ostatnich tygodniach Duda skarżył się w Niemczech, że Unia Europejska zakazuje sprzedaży „normalnych żarówek”, a przy okazji światowego szczytu klimatycznego w Katowicach przekonywał, że energetyka oparta na węglu „nie stoi w sprzeczności z ochroną klimatu”.

Niepomny na krytykę, jaka spotkała go po tych wypowiedziach, tym razem polski prezydent stwierdził, że nie wie, „na ile w rzeczywistości człowiek przyczynia się do zmian klimatycznych”, a „głosy naukowców są bardzo różne”. Zdrowy sceptycyzm nigdy nikomu nie zaszkodził. Ale akurat w sprawie decydującego wpływu człowieka na obserwowany proces globalnego ocieplenia panuje w świecie nauki uniwersalna zgoda, a dowodów nie brakuje.
Prezydent nie jest jednak w swoich opiniach odosobniony. Według sondażu Oko.Press 51 procent Polaków także jest zdania, że mówienie o zbliżającej się katastrofie klimatycznej to przesada.

Koniec świata czy koniec miesiąca?

Skąd więc tyle nieufności wobec ustaleń nauki? Pierwsze jej źródło jest przypuszczalnie takie samo jak w przeszłości: nowoczesna nauka od kilkuset lat budzi rezerwę z powodów moralnych. Wiele osób postrzega naukowców jako „wywrotowców” w wyniku wyobrażenia, że światopogląd naukowy jest przeciwny tradycyjnej moralności. I kiedy trzeba wybrać jedno lub drugie, wolą wybrać tradycję. A tradycyjnie, najwyraźniej, dbać o środowisko nie trzeba.

Po drugie, ekologia może się wydać zabawą dla elit. Problem dobrze wyrazili w ostatnich tygodniach przedstawiciele demonstrujących we Francji „żółtych kamizelek”. Ich protest zaczął się od ogłoszenia przez rząd nowej opłaty od emisji CO2, która podniosłaby cenę benzyny o kilka eurocentów za litr. Protestujący słusznie wskazywali, że opłata w zaproponowanym kształcie obciążałaby w szczególności tych, którzy mają mniej środków i wydają ważną część swoich dochodów na jazdę samochodem. Ich hasło brzmiało: „Mówicie nam o końcu świata, a my martwimy się o koniec miesiąca”.

Kłopot z ekologią nie ma w tym sensie charakteru naukowego, ale społeczny. Modnie jest rezygnować z użycia plastikowych słomek, ale żeby móc w ogóle zrezygnować z plastikowych słomek, trzeba najpierw mieć pieniądze na to, by zamówić coś w kawiarni. Moda na ekologię to nic złego – tworzy ona klimat, w którym łatwiej wywierać nacisk na polityków. Ale odpowiedzialnością polityków jest przeprowadzić zmiany w taki sposób, aby nie powstało wrażenie, że ludzie są tylko szantażowani moralnie, a reformy umacniają w praktyce pozycję tych, którzy i tak mają za dużo władzy i pieniędzy.

Dowód albo psikus

Nauka jest tylko jednym z narzędzi poznania i nie może rozwiązać samodzielnie dylematów politycznych ani moralnych. Czasem prowokuje wręcz nowe problemy, jak wówczas, gdy okazuje się, że potrafimy zbudować autonomiczny samochód albo modyfikować geny. Lecz w naszym codziennym życiu nauka przynosi przecież wyniki zgodne z przewidywaniami. Kalkulatory działają, zegarki pokazują czas, mosty stoją, telewizory wyświetlają obraz, a sondy kosmiczne docierają na Marsa. Nikt nie mówi, że łodzie podwodne, elektrownie atomowe i smartfony są „lewackie”. Tabletki przeciwbólowe nie są wymysłem elit. Andrzej Duda nie wątpi – chyba – że grawitacja ściąga jabłka w stronę ziemi.

Jeśli prezydent i inni klimatosceptycy nie przedstawią przełomowych dowodów na poparcie swoich poglądów, to wylądują ze swoimi tezami w towarzystwie proepidemików i płaskoziemców. Byłoby szkoda. Ekologia, która służy przecież zachowaniu pewnego dobra w nienaruszonym stanie, to akurat przedsięwzięcie polityczne w sam raz dla konserwatystów.

 

Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Jakub Szymczuk/KPRP.